czwartek, 26 stycznia 2012

Nie mam jasności w temacie audytorium

W ostatnich dniach na łamach GW dyskutowano nad powracającym problemem wrocławskiej architektury powojennej. Zachowywać i chronić ją, czy też burzyć i zastępować. Właściwie nie była to dyskusja, lecz prezentacja poglądów, choć nieco moderowana przez red. Beatę Maciejewską. Tym razem tematem było audytorium uniwersyteckie wydziału chemii, wzniesione w latach 1968-1971 nad Odrą w zespole nowego campusu uniwersyteckiego. Projektantami byli Krystyna i Marian Barscy, architekci wrocławscy.
Po jednej stronie sporu stoją znani obrońcy pawilonów handlowych (np. już zastąpionego nowym budynkiem przy pl. Powstańców Śląskich), zabudowy Nowego Targu itp., którym przewodzi dr hab. Agnieszka Zabłocka,  prof. UWr., wspomagana przez wierne grono doktorantek i doktorantów, do których zalicza się pan Krzysztof Ziental. [http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,11026197,Trzeba_docenic_PRL_owskie_zabytki__One_tez_sa_cenne.html]
On również opublikował w GW tekst broniący wartości architektury wspomnianego audytorium i nic dziwnego, skoro przygotowuje doktorat na temat twórczości Barskich. Zapytany o zdanie architekt i przewodniczący Wrocławskiej Izby Architektów Zbigniew Maćków, wyraził się także nieomal entuzjastycznie o architektonicznych wartościach budynku, zwracając przy tym uwagę na kompleksowość projektu, obejmującego również wyposażenie aż po najmniejsze detale (od bryły do haczyka).
[http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,11000508,Mackow__Audytorium_Chemii_to_pomnik_architektury_.html]
Po drugiej stronie, a właściwie na dywaniku, stanął Uniwersytet Wrocławski jako całość (liczne krytyczne komentarze jego zacofania i nieumiejętności dbania o swe dobra), reprezentowany przez osobę pełnomocnika rektora d/s zabytków, dr. Łukasza Krzywkę.[http://www.uni.wroc.pl/wiadomo%C5%9Bci/zabytki/audytorium-podziwia%C4%87-czy-u%C5%BCywa%C4%87]
Z kolei konserwator miejska, Katarzyna Hawrylak, chyba zajęła pozycję zwolenników zachowywania architektury powojennej, skoro zapowiedziano lub wszczęto już procedurę wpisu dzieła do rejestru zabytków.


Redaktorka Maciejewska skupiła się głównie na niefunkcjonalności wnętrza, zwłaszcza przeszkadzały jej nierówne biegi schodów i przyciasne rzędy krzesełek. Ale brzmiało to raczej jak prowokacje służące pobudzeniu obrońców architektury czasu 1950-1975. [http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,11007861,Trzeba_pokazac__ze_zabytek_to_nie_tylko_gotycki_kosciol.html] [http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,10983739,Albo_zabytek__albo_magazyn__Klopotliwy_skarb_PRL_u.html]

Dlaczego nie mam jasności? Jak widać, pęknięcia przebiegają nawet w łonie jednego uniwersyteckiego instytutu. To normalne. Ale brak tu dyskusji. To na uczelni nie jest normalne. Brak dyskusji cechuje jednak większość spraw związanych z ochroną zabytków i kształtowaniem przestrzeni miejskiej we Wrocławiu. Zamiast niej mamy prezentacje stanowisk. Prezentacja stanowisk nie prowadzi najczęściej do osiągnięcia kompromisu, lecz do przeforsowania jednej z opcji. Opcji strony silniejszej albo lepiej umocowanej.



Z problemem tej ciągle nowej, powstałej w dekadzie gomułkowskiej i gierkowskiej, architektury wiąże się jej autorstwo. Żyją przeważnie jej twórcy i roszczą sobie autorskie prawa do swoich dzieł. Architekci wrocławscy mają dzieci i wnuki, często kontynuujące fach rodziców. Rodzina Barskich np. to nie tylko sami autorzy audytorium, ale także dwójka ich potomków, uprawiających we Wrocławiu ten fach, Ewa i Jacek. Byli oni oboje zaangażowani, a Ewa Barska kilkakrotnie, wraz z ojcem w projekty rozbudów uniwersyteckich budynków, w tym wydziału chemii. Konserwator miejska wywodzi się zresztą również ze znanej rodziny wrocławskich architektów.

Dla architektów i właścicieli praw autorskich decyzja o zburzeniu audytorium byłaby niekorzystna. Wpisanie do rejestru zabytków zapobiegnie zburzeniu. Przeprojektowanie zabytku powinno, z racji praw autorskich, przypaść osobom dysponującym nimi. Zaangażowanie emocjonalnie, pewien brak dystansu do własnego projektu, nie jest jednak czynnikiem sprzyjającym w procesie projektowania przebudowy, swoistej operacji  plastycznej na własnym dziecku.

A sam budynek? No cóż. Patrząc chłodnym okiem krytyka form, można docenić to i owo, zwłaszcza włączając historyczną perspektywę. Ale czy np. krzesełka i detale zachwycają? Tu miałbym więcej wątpliwości. Formy tak proste, że przypominają raczej meble przemysłowe polskiego socjalizmu, najczęściej samoróbki - wygodne nie mogą być. A czy są piękne? Czy brązową dermę pokrywającą oparcia i siedzenia będzie się również chronić?



Tu dochodzimy do kolejnego problemu. Nikt chyba nie wątpi, że w tym stanie budynek nie może dalej funkcjonować. Nie jest zresztą używany od pewnego czasu. Przypomnę, że należący do kompleksu wieżowiec stał się parę lat temu znany z wybuchu, jaki miał miejsce w pracowni umieszczonej na jednej z górnych kondygnacji. Takie usytuowanie laboratorium nie jest zgodne z przepisami. Inspekcja pracy zwróciła też uwagę na mankamenty audytorium, a ono samo w zmienionych warunkach kształcenia straciło sens.

Zatem przebudować? Ale jak? Czy wpis do rejestru będzie zawierał klauzulę, mówiącą, co w tym nowym zabytku, i jak, można przebudować, wymienić, wyburzyć? Czy, jak mówi informacja dostarczana właścicielom mieszkań w kamienicach wpisanych do rejestru, nic bez zgody urzędu nie można ruszyć?

Obserwacja działań na zabytkach bardzo dawnej architektury we Wrocławiu uczy, że można bardzo wiele zmienić, nawet w średniowiecznych czy nowożytnych budowlach. Łącznie z wymianą oryginalnych detali na coś w rodzaju kopii. Oczywiście, pod hasłem rewitalizacji. Obserwujmy zatem ten eksperyment!

Entenmark


środa, 18 stycznia 2012

Oślepieni illuminaci

Festiwal iluminowania trwa we Wrocławiu w najlepsze. Czy mam coś przeciw atrakcyjnemu oświetlaniu zabytkowych budowli nocą? Nie! Byle robić to z sensem, a nie po trupach, to znaczy bez respektu dla autentycznych, a nie iluzorycznych (iluminacyjnych) wartości zabytków. Tymczasem od kilku lat projektuje się i wykonuje te systemy oświetleń po najmniejszej linii oporu, przeważnie. Jeden z moich pierwszych wpisów na blogu (patrz: Z kartonowego archiwum, wpis z 26 kwietnia 2009) dotyczył tego zjawiska, wtedy w fazie początkowej. Jednym z negatywnych przykładów był wówczas gmach główny uniwersytetu i jego elewacja od strony Odry. Pod koniec zeszłego roku przyszła kryska na kościół uniwersytecki. Wcześniej przyozdobiono sąsiedni budynek, również barokowy, dawnego konwiktu jezuickiego.


O co się spieram, rzecz w czym? Chyba muszę wyjaśnić, skoro nadzór konserwatorski i firmy, które zajmują się projektowaniem i wykonawstwem uważają najwyraźniej, że jest dobrze, a ja natomiast, że "nie najlepiej jest". Zresztą, nie tylko ja tak sądzę, bo kilka mi znanych osób, którym ochrona zabytków również leży na sercu, ma podobne zdanie.
Kościół uniwersytecki, dawniej jezuicki, wzniesiony na przełomie 17 i 18 wieku, ma solidny i wysoki cokół obłożony precyzyjnie spasowanymi ciosami piaskowca. Kamień wybrano starannie, jest dobrej jakości. Architekt  położył nacisk na ten element elewacji i bryły. Niewątpliwie był on zaprojektowany (!): odpowiednie skalą ciosy, różnicowanie warstw, starannie dobrane i wykute profile baz wielkich pilastrów, spinających elewacje. Teraz, w celu pięknego efektu nocą, kopnięto to, potraktowano z buta (celowo używam kolokwializmów, bo są one adekwatne do potraktowania tego znakomitego dzieła architektury). Że kamień? Że ma ponad 300 lat, że profile baz, że obcy wtręt, że estetyka traci na tym? Że co...?. Eee tam..., kasa, szybkość, tani blask. To chyba przyświeca. Więc powinniśmy się niby radować, że obudowy lamp są szare, a nie np. w kolorze odblaskowego różu, tak?


Jasne, idea była taka, że słupy światła mają podkreślać osie i piony pilastrów. Bardzo wyrafinowane! Architektoniczne formy, które po to właśnie były zaprojektowane, już nie wystarczają. Jakby oświetlić gmach inaczej, to nie byłoby widać pilastrów? Dlatego trzeba wwiercić się w kamień, wchrzanić te lampy w profile i stworzyć nimi konkurencję dla detalu architektonicznego i rzeźbiarskiego? Noc ważniejsza niż dzień.
Obok stoi równie zabytkowy konwikt św. Józefa, dzisiaj siedziba instytutów antropologii PAN-u i uniwersytetu razem wziętych. Tam się też postarano, już wcześniej.


Łapki mi opadają. Opadają mi na klawisze. Tyle mogę zrobić. Jednak wystukanie protestu albo zapytania do urzędu miejskiego konserwatora nie ma najmniejszego sensu.
Podejrzewam, że istnieją i działają tu jacyś oślepieni illuminaci (w przeciwieństwie do oświeconych illuminatów), którzy po omacku i na oślep, bezrefleksyjnie nam te reflektory przyczepiają.

Entenmark

niedziela, 15 stycznia 2012

wroclaw-cartoon2

Przeniosłem zawartość prowadzonego od 2009 roku bloga pod nazwą wroclaw-cartoon z platformy onet.pl tutaj. Wszystkie wpisy, oznaczone nazwą "Z kartonowego archiwum" i kolejnym numerem pochodzą z pierwszej, "onetowej" edycji blogu.
Rozpoczynam nową edycję, odmłodzoną, odświeżoną, ale bez szaleństw, wersja "simple".

Entenmark

Z kartonowego archiwum 68 (Kule za płotem)


27 grudnia 2011

Od paru tygodni we Wrocławiu na Ostrowie Tumskim i Piaskowym cieszą nasze oczy dekoracje świąteczno-noworoczne. I zadziwiają. Bo, czy ktoś, kto je widział, zrozumiał sens tych przedsięwzięć?
Informacja dla tych, którzy jeszcze nie widzieli: są to stelaże w kształcie kul różnej wielkości, dekorowane lametą i zaopatrzone w źródła światła. Trzydzieści parę takich kul stoi/leży na trawniku wokół kolumny z Chrystusem Królem, pod oknami seminarium. Znacznie mniej na wyspie Piaskowej, koło mostu Młyńskiego. W dzień błyszczy lameta, w nocy kule świecą.
Szkopuł w tym, że trzeba chronić te dekoracje okolicznościowe, bo u nas wszystko jest narażone na zniszczenie. Trawniki z kulami otoczono więc płotem, jakim np. ogradza się teren budowy - wysoki na około 2 m, zrobiony z siatki mocowanej do stelaży z rur.



W nocy tak tego nie widać, w dzień wygląda jakby mieli tam zacząć budować, albo jakby ogrodzono dla bezpieczeństwa coś, co spadło z nieba. O ten efekt chodziło?

Czy nie da się zrobić dekoracji świątecznych, których nie musiałyby chronić zastępy dzielnych strażników lub płoty? Ktoś zatwierdzający te projekty dla miasta powinien brać pod uwagę takie względy. Naprawdę da się to wymyślić.
A problem nie tylko powtarza się  rokrocznie, ale narasta. Może uczestniczymy w jakimś eksperymencie lub współzawodnictwie?

Entenmark
Entenmark (23:59)

Z kartonowego archiwum 67 (Westchnienie nad wrocławską kłódką)


07 grudnia 2011
Szedłem ostatnio przez wrocławski most westchnień albo most zakochanych, albo most miłości, albo - jeśli ktoś jeszcze pamięta pierwotną nazwę - most Tumski. Obecnie jego główna funkcja - obok podstawowej, czyli przeprawy nad rzeką - to bycie stelażem dla świecących dekoracji okołoświątecznych oraz kłódek. Pisałem o kłódkach na moście, kiedy zaczynały się na nim pojawiać (patrz teksty z 25 lipca i 10 października 2009, niestety zdjęcia musiałem usunąć, bo schowek fotografii na onetowym blogu już mi się zapełnił). Ciekaw jestem, czy ksiądz prałat i proboszcz Adam Drwięga, który wtedy zwyczaj w telewizji pochwalił, jest nadal zadowolony. Interesujące byłoby usłyszeć wreszcie opinię konserwatora miejskiego i właściciela mostu.
Policzyłem, ile kłódek może już wisieć na moście Tumskim, oczywiście orientacyjnie. Wyszło mi, że z grubsza może to być około 6000 tysięcy, ale raczej więcej niż mniej. Są one różnej wielkości i wagi, jednak przeciętnie taka nieduża kłódka waży między około 180 a 335 gramów. A zatem na barierkach mostu wisi łącznie od około 1 do 2 ton żelastwa!
Most ma podaną nośność 10 ton, a jaką wytrzymałość mają jego barierki?
Kto i za czyje pieniądze będzie usuwał kłódki, gdy zajdzie potrzeba remontu lub zwykłego pomalowania?
Kto będzie wyławiał z rzeki tysiące kluczy?
Tymczasem pierwsze kłódki zaczynają pojawiać się na innych mostach - Piaskowym, Grunwaldzkim i innych, mniej atrakcyjnych. Głupi zwyczaj szybko znajduje naśladowców (patrz wrocławskie krasnale i spraysiki na murach).

Entenmark
Entenmark (17:50)

Z kartonowego archiwum 66 (To nie jest tekst w obronie wrocławskich muzeów)


19 listopada 2011
Otrzymaliśmy niedawno serię krytycznych, zaskakująco krytycznych, wypowiedzi pani red. Beaty Maciejewskiej z GW na temat wrocławskich muzeów. Pierwszy tekst pojawił się pod tytułem mówiącym, iż w Panu Tadeuszu nadzieja, tzn., że muzeum ossolińskie Pana Tadeusza w kamienicy rynkowej będzie spełniać wreszcie wysokie standardy, o jakich pisze pani redaktor. Ich wyznacznikiem miałoby być ogłoszenie konkursu na projekt multimedialnej wystawy. Beata Maciejewska jako kryterium wskazała frekwencję na wystawach i jako wzory stawia Muzeum Powstania Warszawskiego oraz krakowskie muzeum w fabryce Schindlera, a także ekspozycję archeologiczną pod rynkiem krakowskim. Muzeom wrocławskim zarzuciła brak pomysłów, a w jej krytyce powtarzały się skargi na gablotki oraz "nienachalny" urok wystawianych przedmiotów, jakoby dla jakichś "koneserów" tylko (a może cyklistów lub łżeelit?). Ostatnio w ten sam sposób skwitowała świeżo udostępnione, acz rzeczywiście od x lat przygotowywane do otwarcia, Muzeum Aptekarstwa Dolnego Śląska.
Czy pani redaktor ma rację?
Racje strony muzealnej wyłożyła już w prasie przedstawicielka Muzeum Architektury, pani Beata Fekecz-Tomaszewska. Są jeszcze inne, prócz wymienionych przez nią, powody by opinię Beaty Maciejewskiej brać z dużą ostrożnością.
Na świecie są różne muzea. Nie można podciągać pod jeden strychulec muzeów typu Muzeum Powstania itp. oraz muzeów gromadzących sztukę dawną i mających jako główne zadanie chronienie i gromadzenie oraz udostępnianie zabytków. Są muzea w rodzaju paryskiego Luwru, londyńskiego Victoria&Albert Museum i są w typie berlińskiego Muzeum Holokaustu. W obu zresztą spotkamy gablotki i rzeczy o "nienachalnej" urodzie. Na zwykłą wystawę i bynajmniej nie multimedialną wystawę Picassa w wiedeńskiej Albertinie waliły tłumy, choć były tam "tylko" obrazy zawieszone na ścianach. Oczywiście ważne jest czyje obrazy i jak zawieszone oraz jak oprawione, jak oświetlone, i jak ogólnie podane. Ważne jest również, czy wystawie towarzyszą fachowe katalogi (dla koneserów) i ich bardziej popularne wersje, czy jest reklama, czy zorganizowane jest fachowe oprowadzanie po wystawie przez cały czas jej trwania i to dla różnego rodzaju publiczności itd. Przyczyny nikłej stosunkowo frekwencji, o jakiej pisała redaktorka, są wielorakie. Ale takie opisanie sprawy jest przede wszystkim szkodliwe, bo ślizga się po powierzchni i to w dodatku wirtualnej, a w efekcie wylewa się dziecko z kąpielą.
Czy uratuje nas, czytaj honor wrocławskich muzeów, muzeum Pana Tadeusza? Ja śmiem wątpić. Idea tego muzeum jest w zarodku zepsuta. Wybór jednej z lepiej zachowanych kamienic na wrocławskim rynku na muzeum, którego ekspozycja nie ma mieć najmniejszego związku z historią miasta był błędem. Wprowadzanie tam multimedialnej aranżacji będzie następnym. Te dwa kolejne akty, połączone tragicznym remontem budynku, są gestem odrzucenia wrocławskiej historii. Czy tego nie zauważa Autorka przywoływanych tekstów?
Natomiast w nawiązaniu do wystawy archeologicznej pod rynkiem w Krakowie. Trzeba pewnej wizji władz miasta, żeby coś takiego zrobić. Krakowska ekspozycja boryka się zresztą z problemami. Wilgoć i pleśnie, co widać i czuć. We Wrocławiu archeolodzy pracują na okrągło, ale znaczne efekty ich pracy lądują w magazynach. I nie są to magazyny Muzeum Archeologicznego, jako oddziału Muzeum Miejskiego, bo tam ich nie chcą. Na wieki wieków zabytki odsyłane są do pofabrycznej hali w Głogowie lub do kartonowych pudeł na Koszarową. Miasto podjęło decyzję, żeby pod Nowym Targiem zrobić parking, z którego zapewne w znacznej mierze korzystać będą urzędnicy pobliskiego Urzędu Miasta za wykupione korzystnie abonamenty. Może się mylę? Archeologiczne Eldorado, o jakim czytamy doniesienia w gazetach, przeszukiwane jest coraz bardziej pospiesznie, bo firma budowlana goni. Lepszej okazji na urządzenie archeologicznej ekspozycji podziemnej średniowiecznego Wrocławia nie było i już nie będzie. Mogłaby być równie dobra jak np. sztokholmska, a na pewno lepsza od krakowskiej. To, że jej nie będzie nie jest winą ani archeologów, ani muzealników.

Entenmark
Entenmark (22:00)

Z kartonowego archiwum 65 (Jezuici III Rzeszy)


11 października 2011
Przed paroma dniami pojawił się w Gazecie Wrocławskiej tekst red. Marcina Torza (http://www.gazetawroclawska.pl/fakty24/459119,wielka-sensacja-skarb-z-iii-rzeszy-we-wroclawiu,id,t.html), w którego tytule uderzało sformułowanie o odnalezieniu "skarbu III Rzeszy". Chwytliwy tytuł natychmiast znalazł się także w wiadomościach Onetu.
http://wiadomosci.onet.pl/regionalne/wroclaw/wielka-sensacja-skarb-z-iii-rzeszy-w-polsce,1,4874504,wiadomosc.html
Sens (?) informacji był taki, że mała dziewczynka usłyszała wkrótce po zakończeniu II wojny rozmowę swego wujka o zabezpieczeniu jakichś kościelnych precjozów. Wujek, proboszcz wrocławskiego kościoła Imienia Jezus przyjął na przechowanie w oblężonym Wrocławiu naczynia liturgiczne. Po ponad pół wieku ta opowieść dotarła do niemieckiego historyka, prof. Gregora Thuma, autora książki o tuż powojennym Wrocławiu. Ten powiadamia dr. Piotra Oszczanowskiego, historyka sztuki, który idąc za tropem informacji znajduje w zakrystii wrocławskiego kościoła pojezuickiego (uniwersyteckiego) parę wytworów złotniczych, które mogą być tymi przyniesionymi na przechowanie. Jedynym konkretem o jakim napisano jest relikwiarz bł. Czesława, pochodzący wedle wszelkiego prawdopodobieństwa z kościoła Dominikanów, w którym patron Wrocławia ma swoją kaplicę grobową. Wymieniana poza tym monstrancja jest ewidentnie jezuicka, a więc chyba nie przywędrowała skądinąd.
A gdzie tytułowy "skarb III Rzeszy"? Czy przekleił się tu panu Redaktorowi tytuł z artykułu o innej, właściwej treści?  Jak traktuje się Czytelników, chwytając ich na tani lep kłamliwego, ale chwytliwego tytułu? Skarb kojarzy się z hasłem "złoto III Rzeszy". To zupełnie inny skarb i zdecydowanie bardziej poruszający popularną wyobraźnię (wystarczy kliknąć w Google'a). 
Niewiele lepiej rzecz się ma w sprawie związanej z owym "znaleziskiem". W Muzeum Miejskim otwarto bowiem wystawkę zatytułowaną równie chwytliwie - "Złoto jezuitów" i reklamowaną w przywołanym artykule prasowym. Nie zaskoczy Was to, że chodzi o to samo złoto? Złoto jezuitów jest skarbem III Rzeszy! Kilka przedmiotów rzemiosła mniej lub bardziej artystycznego związanych z jezuitami stoi w witrynie wypełnionej innymi, niezwiązanymi z tematem zabytkami. Tymi mianowicie, które pozostały na miejscu, gdy muzeum w końcu musiało oddać dzieła wypożyczone ze skarbca katedralnego.
Sztuka robienia złota ...eh!

Entenmark


Entenmark (20:30)

Z kartonowego archiwum 64 (Jak upiększyć ciężki sprzęt?)


05 października 2011
Będzie o przykładach ciężkiego sprzętu, który oznacza/zdobi Wrocław. I nie o monster trucks. To takie zabawki dla chłopców niewyrośniętych z krótkich majteczek.
Przykład pierwszy to ciężka, ogromna lokomotywa. Spełniło się marzenie artysty Andrzeja Jarodzkiego, jego sen dawny, i pnie się parowóz ku górze po urwanym torze. Nie będę odnosił się do samej wizji ani nawet do jej realizacji. W każdym razie wizja nazbyt przyrosła do krótkiego toru. Niech tam! Nawet trudno mieć pretensje, że ten pomysł z wykorzystaniem parowozu nie jest oryginalny. Wcześniej inny artysta, w Niemczech, współzałożyciel Fluksusu, Wolf Vostell (zm. 1998) też obrócił żelazne cielsko takiego monstrum. Może jakby ciekawiej, nie tak literacko jawi się ono, bardziej wybijają się na plan pierwszy dostrzeżone w nim walory rzeźbiarskie, jakieś w nim inne życie. To w położonej „na grzbiecie” w 1988 roku lokomotywie (La Tortuga), dzisiaj przed teatrem w Marl (Północna Nadrenia-Westfalia), mieście pełnym zresztą innych rzeźb.
  
Wrocławski parowóz stający dęba wydał się jednak komuś zbyt surowy (?) i ustawiony w jakiejś takiej nieprzyjaznej okolicy. Wszystko można jednak ubogacić upiększając! Czyjeś troskliwe dłonie posadziły krzaczki, otaczające wieńcem zadek parowozu, choineczki w dalszym kręgu. Znalazły się i kamienie. Miluśny ogródek kolejarski. A wszystko obok Schronu sztuki nowej Zachęty, która jakby inne trendy ma prezentować i promować.
    
  
Przykład drugi jest o wiele starszy. Odkąd pamiętam stoją czołgi przy cmentarzu żołnierzy radzieckich. To była pierwsza wyczekiwana atrakcja na rogatkach Wrocławia w czasie rzadkich podróży do stolicy regionu. Stały te czołgi, kojarzące się raczej ze słynnym Rudym niż radzieckim imperializmem, na wysokich cokołach o prostej bryle, pokrytej cementowym tynkiem. Nie tak dawno zareagowano z oburzeniem na przyjazny, pacyfistyczny akt. Ktoś z humorem wetknął w lufy plastikowe błyski ognia. Jak komiksowo i zabawnie to wyglądało! Jakże krótko. I ktoś inny przypomniał sobie o stalowych maszynach. Na jakże brzydkich postumentach stoją, pomyślał. I ozdobił. 
   
Obłożono je płytkami imitującymi (?) granitowe. Surowy czar prysł. Potwory stoją teraz na łazienkowych obudowach wanien. Brak wyczucia.
Co by tu jeszcze upiększyć Panowie?

Entenmark (z podziękowaniem dla AK i WL)
Entenmark (00:39)

Z kartonowego archiwum 63 (EKK - dzień czwarty i ostatni)


12 września 2011
Kongres miał obfitą prasę i nie ma co tu z nią konkurować. Oprócz codziennych wydań, niektóre gazety przygotowały dodatki specjalne (GW, Polityka).
A w niedzielę, na zamknięciu kongresu (zamykali go trzej politycy: klaszczący minister Zdrojewski i dyrektor generalny Komisji Europejskiej Jan Truszczyński oraz nie klaszczący prezydent Dutkiewicz, któremu może spodnie przeszkadzały w klaskaniu, bo potem przy mównicy publicznie zwracał na to uwagę, że musi je sobie poprawić, zanim zacznie przemawiać) pojawiło się już pierwsze podsumowanie. 

W swym zgrabnym, jak zwykle, przemówieniu minister kultury wykorzystał dostarczone mu, jak rzekł "kwadrans temu", czyjeś notatki sumujące poszczególne panele dyskusyjne, i oparł na nich diagnozę stanu kultury w Europie i prognozy na przyszłość. Nie wydaje mi się jednak, że formuła kongresu i samych tych paneli pozwalała na to. Co innego jednak raczej swobodne rozmowy i prezentacje postaw i doświadczeń, z którymi mieliśmy do czynienia, niż dyskusje i analizy, mające stanowić podstawę diagnoz i prognoz. Sam minister zdziwiony był tym, że wyczytał w notatce z panelu "Zagubieni w kulturze" tezę o tym, że sztuka nie może być krytyczną. No cóż, to było odosobnione zdanie raczej egocentrycznego Jana Fabre, wygłoszone może w kierunku i pod adresem innego panelisty, Krzysztofa Wodiczko. Czy można je zatem uznać za prawdziwy wynik tej debaty?
 

Kongres jest jednak niewątpliwym sukcesem. Sukcesem naszego miasta, Polski, Unii i kultury oczywiście. Skierowany ku przyszłości swą formułą, ku młodym i z młodymi (pół tysiąca młodych i jeszcze młodszych wolontariuszy!). Pozbawiony patosu i pompy, bez koturnów. Politycy obecni jedynie na otwarciu i w mniejszym jeszcze gronie na zamknięciu, a poza tym tylko w jakichś wyodrębnionych, żeby nie powiedzieć wyizolowanych, grupach dyskusyjnych.
Krytyka kongresu, jaką można usłyszeć lub wyczytać wynika z niezrozumienia jego formuły. To nie było jednak przede wszystkim spotkanie robocze specjalistów, na którym, jak w jakiejś komisji politycznej, czy mającej doprowadzić do porozumienia stron, wypracowuje się kompromis. Jako uczestnik szeregowy, który z własnej woli się tam znalazł, odbierałem to wielkie spotkanie jako platformę, na której każdy zainteresowany może zobaczyć, posłuchać co w trawie piszczy, a nawet zabrać głos w dyskusji. Prawdą jest, że czasu na pytania do panelistów nie było wiele, ale tak to w takiej formule bywa.
 
Jak zatem było na kongresie i co się działo poza tym, co w programach i opisach już jest i było napisane? Oto mój stronniczy rejestr.
Były koncerty muzyki najpoważniejszej - no bo z Pendereckim - albo też poważnej, ale jakby zniepoważnionej, czytaj zremiksowanej.
  

Było nadmierne skupianie zainteresowania na guru kongresowym.

Były rozmyślania.
  

Były dyskusje w małym gronie.
  

A niektórzy całkiem bujali w obłokach, ale to już pod koniec kongresu.
  

A Adamek, biedaczysko, przegrał z kretesem, acz z honorem.

Entenmark
Entenmark (00:27)

Z kartonowego archiwum 62 (EKK - dzień trzeci)


11 września 2011
Jeśli prawdą jest to, co i jak pisali dziennikarze w Rzeczpospolitej o EKK (no, oczywiście wg relacji dziennikarza z GW, która była za darmo na kongresie, więc ta impreza musiała być beeee), to uczestniczyliśmy w jakichś różnych wydarzeniach. Ale tak to już jest, że ludzie mają różne spojrzenia. Czasem wychodziło to w trakcie dyskusji kongresowych. Np. jedna ze słuchaczek panelu dyskusyjnego uznała, że młodych artystów się lekceważy, bo ich prace na wystawie "10 x 10" pokazuje się w takich wnętrzach, że to wstyd. Ciekawe, co na to artyści? Nie tylko zresztą młodzi tam byli, bo przecież szef wrocławskiego BWA (nie ma go na zdjęciu) w pocie czoła serwował herbatę z samowara.
  
Młodym i starym, którzy odważyli się przyjść na ten lewacko-transwestycko-gejowsko-genderowo-żydowsko-muzułmańsko-bezsensowny kongres (tak by to miało wyglądać podobno wg Rzeczpospolitej), chyba ta atmosfera się podobała. Dziedziniec Pawilonu Czterech Kopuł zamienił się trzeciego dnia w jakiś karawan-seraj, czy hipisowskie obozowisko.
  
Nie wiem natomiast, czy wszystkim młodszym podobał się koncert Penederecki&AphexTwin. Publiczność jakby inna niż na wczorajszym i chyba zaskoczona. Tylko, którą częścią: muzyką sprzed pół wieku klasyka Pendereckiego, czy jej przekształceniami przez Twina? Swoją drogą, ciekawi mnie, gdzie przechowywał się maestro w trakcie obu koncertów, kiedy schodził ze sceny. Czy słyszał to, co się działo? Skoro w domu muzyki nie słucha, bo mu przeszkadza w pracy, to czy - akceptując przecież cały projekt - wysłuchał kiedyś tego natężenia fali uderzeniowej dźwięku, jakie zaserwował nam A. Twin w remiksie "Ofiarom Hiroszimy..."? Na koniec wszyscy autorzy tej kosmicznej, kosmogonicznej i apokaliptycznej muzyki kłaniali się zgodnie. Jednak J. Greenwood był w garniturze, a A. Twin na bosaka.
  
Entenmark
Entenmark (00:46)

Z kartonowego archiwum 61 (EKK - dzień drugi)


10 września 2011
Mały serwis fotograficzny.
Ale przed wejściem na koncert Penderecki&Greenwood "zabierali" bez ostrzeżenia :-) aparaty fotograficzne, więc stamtąd bez zdjęcia. Jak będzie jutro?

Panele dyskusyjne wypadają różnie. Jeśli jest w gronie dyskutantów wyrazista osobowość, to działa. Sam dynamiczny moderator niewiele zdziała.
  
  

Z koncertu w Hali Stulecia szybki przerzut na wyspę Słodową. To było bardziej efektowne od Briana Eno na fontannie.
  
  

Entenmark (dobranoc)
Entenmark (01:18)

Z kartonowego archiwum 60 (EKK)


09 września 2011
Po jednej stronie Wrocławia stoi okrągła budowla, po drugiej stronie miasta stanęła inna, sprawiająca wrażenie okrągłej. W pierwszej właśnie otwarto w czwartek po południu Europejski Kongres Kultury.
W sobotę, w tej drugiej będą walczyć Kliczko z Adamkiem. Czy to przypadkowa zbieżność form i skali budowli oraz czasu trwania kongresu i pojedynku bokserskiego, "najważniejszego w XXI wieku", jak powiedział jakiś dziennikarz sportowy? Nikt może od czasów Stanisława Tyma jako oficera kulturalno-oświatowego w "Rejsie" nie podjął takiego ryzyka połączenia obu kultur - tej wysokiej i tej fizycznej. Stanie się, ba! już się staje to faktem w naszym mieście.
Nasza improwizacja kulturalna zadziałała! Choć pawilon akredytacyjny w ponad godzinę po oficjalnie podanym czasie jego uruchomienia (8 września) był ciągle dopiero budowany, choć w dniu otwarcia robotnicy nadal jeszcze biedzili się z konstrukcją pawilonu z plastikowych pudeł, choć na 1,5 godziny przed inauguracją spawano (?) tory przy moście Zwierzynieckim, powodując korki, to jednak Kongres rozpoczął się jedynie kwadrans po czasie.
  
Przemawiało sześć osób. Pan prezydent RP w swoim stylu, tzn. z anegdotą; pan przewodniczący parlamentu europejskiego Jerzy Buzek, swobodnie, acz z dużą dozą poprawnej unijnie propagandy; pan marszałek sejmu Grzegorz Schetyna, swojsko, z lokalnym patriotyzmem i przywołaniem Pomarańczowej Alternatywy, co patos z młodych opozycjonistów spuszczała; pani unijna minister kultury z Bułgarii, która się jakoś nie wpasowała w resztę męskiego towarzystwa na scenie; pan minister kultury Bogdan Zdrojewski, ciepło, od siebie, z wnętrza kultury, kompetentnie i pod względem oratorsko-językowym najlepiej. W ostatnim zdaniu dokonał otwarcia i poprosił o głos pana prezydenta Rafała Dutkiewicza, który mówił najkrócej, odmieniając na różne sposoby nazwę podległego mu miasta.
Po krótkim filmiku reklamowym na scenę wrócił profesor Zygmunt Bauman, by wygłosić wykład inauguracyjny.
  
Mimo, iż ten socjolog i filozof, wiekiem przerastał każdego ze swych przedmówców o średnio ponad ćwierć wieku, wykazał się największą dynamiką w trakcie swego 45 minutowego wykładu, czy serii "prowokacji", jak mówił żartobliwie. No pewnie, że niektórzy wyszli, a parę osób przysypiało, ale Hala była pełna, a w pierwszych rzędach maestro Penderecki i mistrz Wajda z małżonkami.
Widać, że Baumann Europę kocha, ale czy jego wykład głosił optymizm? Raczej nie. Bo i zresztą przewrotnie rozpoczął mowę od stwierdzenia, że można by sobie wyobrazić lepsze okoliczności dla polskiej prezydencji i Kongresu.
No, a potem się zaczęło: wernisaże, koncerty, pokazy.
  
W wyczyszczonym nieco pawilonie 4 kopuł wystawa 10 x 10 i kongresowe bary. Atmosfera światowa, acz swobodna i niewymuszona. Same "dzieła" i akcje w tej części stanowiły jednak tylko przygrywkę do wernisażu głównego - Mirosława Bałki, pod owalną kopułą. Na schodach zrujnowanego pawilonu artysta ten światowy wyjaśnił, że niemiecki ("Wege zur Behandlung von Schmerzen" nazwał swą pracę) jest językiem precyzyjnych filozofów niemieckich, a następnie - o jak miło! - powiedział, że uderzył go kontrast zrujnowanej Architektury pawilonu i populistycznego kiczu fontanny na pergoli obok. Stąd pomysł jego pracy. 
  
Wewnątrz stała fontanna à rebours: wielgachny kubeł ze znitowanych płyt stali, do którego z grubego szlaucha lała się z wysokości okien, dudniąc głucho czarna ciecz. Oczywiście są jeszcze głębsze i ogólniejsze przekazy w twórczości Bałki, której tylko elementem jest ten wrocławski kubeł.
Fontannę, dziecko prezydenta Dutkiewicza z czasu poprzedniej kampanii wyborczej, próbował ukulturalnić Brian Eno swoim pokazem "rzeźby multimedialnej" (Future Perfect). No i można muzycznie oraz plastycznie osiągnąć wyższy i bardziej strawny poziom od tego, do którego zostało to urządzenie hydrauliczne na co dzień przykrojone. Trwało to ledwie 20 minut i były słyszalne głosy zawiedzionych - że za cicho, za mało wybuchowo - ale to byli pewnie ci, którzy są usatysfakcjonowani tym, co się serwuje tam zwykle.
  
Ale naprawdę cieszę się, że we Wrocławiu dzieje się! Co potwierdzają przyjezdni z różnych stron.

Entenmark
Entenmark (00:51)

Z kartonowego archiwum 59 (Sztuka w Schronie)


05 września 2011
Ma Kraków swój Bunkier sztuki - galerię BWA, nazwaną tak od betonowej fasady skierowanej na planty. We Wrocławiu w piątek 2 września odbyło się otwarcie miejsca, w którym ma się schronić sztuka współczesna. Nazywać je Schronem byłoby więc słuszne dla odróżnienia, jak i z racji pierwotnej funkcji. Schron prawdziwy, bo z czasów II wojny. Mimo jednak grubych, zbrojonych murów (stropodach, w którym wycinano w ramach adaptacji do nowych potrzeb otwór, ma 2,5 m grubości!) ta solidna budowla ma być jedynie tymczasową siedzibą muzealną, na 5 lat. W roku 2016 ma planuje się otwarcie nowego budynku muzealnego na placu po północnej stronie Muzeum Architektury i to w nim zbiory wrocławskiej Zachęty, rokrocznie uzupełnianej kolekcji sztuki najnowszej, mają znaleźć się na stałe.
Datę otwarcia nowego budynku w 2016 roku wymienił na inauguracji Schronu wiceprezydent Jarosław Obremski. Zaplanował nawet małe show, gdyż czując się jakoby niezręcznie w swym oficjalnym stroju i zdejmując przed mikrofonem krawat (na zdjęciu, w ręce), zapowiedział, iż na otwarciu nowego muzeum nie będzie miał krawata.
  
Hm. Po pierwsze, jest on przekonany, że nadal będzie wtedy na świeczniku - to niezbyt zręczny sygnał. Po drugie, w ustach polityka-samorządowca większą wagę miałaby deklaracja nie zakładania krawata aż do szczęśliwego końca budowy i urządzania muzeum, które od lat kilku pozostaje jedynie w projekcie architektonicznym. Po trzecie, ma on startować do senatu w najbliższych wyborach, zatem jego wpływ na terminowe powstanie muzeum sztuki współczesnej we Wrocławiu byłby nikły.
Generalnie jednak otwarcie Schronu przebiegło sprawnie. Szefowa Dorota Monkiewicz (na zdjęciu, bez krawata) przemawiała z werwą, sprawnie i przede wszystkim dziękując gronu najbliższych współpracowniczek. Było ją też słychać, w odróżnieniu od pozostałych przemawiających, którym nie powiedziano, że muszą być bliżej mikrofonu, a też nikt im go nie przybliżył. Najkrócej i najciszej mówił zaproszony artysta, Zbigniew Gostomski (bez krawata), którego wystawa towarzyszy inauguracji. 
  
Podobnie sympatyczne było wystąpienie drugiego artysty, współautora ukształtowania wnętrza pierwszego piętra, Daniela Baumanna (Szwajcaria).
Ponieważ prowizorka jest, jak wiadomo, najtrwalsza, mamy szansę na długie istnienie sztuki w Schronie. W piątek otwarto w zasadzie sam budynek, a nie muzeum jeszcze, i on to był bohaterem głównym (zgodzę się z red. Saraczyńską, GW:
Wspolczesnego_Wroclaw.html). Wprawdzie na fasadzie dalej świetnie prezentuje się dzieło Stanisława Dróżdża, a inaugurację uświetniał Zbigniew Gostomski - artysta podręcznikowy i wręcz symboliczny dla historii sztuki nowej we Wrocławiu od czasu jego udziału w sympozjum 1970 roku z projektem "Zaczyna się we Wrocławiu" - ale na otwarciu Schronu mogliśmy oglądać, gubiąc się, głównie puste wnętrza.
  
Nie zgodziłbym się natomiast z Agatą Saraczyńską, że po adaptacji "schron z klaustrofobicznego molocha zmienił się w rozświetloną, przestrzenną galerię". Klaustrofobiczność jest nadal główną cechą tych wnętrz. Architekci starali się ją zniwelować, ale udało się to w minimalnym stopniu. Osoby z lękiem przed zamkniętymi, ciasnymi pomieszczeniami powinny być ostrzegane przed wejściem. Podobnie zresztą ci, którzy mają lęk wysokości, muszą uważać na wielokondygnacyjną przepaść pod stopami - powierzchnie nieistniejącej podłogi przed wyjściami z wind tworzy ażurowa, stalowa krata.
  
Na pewno nie są to wnętrza do prezentacji każdego rodzaju sztuki. Trudno wyobrazić sobie w nich duże formaty, obojętnie malarstwa czy wideo. Nie ma odejścia, brak przestrzeni. To trzeba mieć na uwadze. W ramach urządzonego tamże Survivalu 2010 było też dobrze widać, że sztuka musi powalczyć w Schronie o miejsce dla siebie.
Wcale nie wszystkim będzie podobać się to, że adaptujący schron architekci zaingerowali weń w niewielkim stopniu (na pozór). Dla mnie to jednak zaleta. Choć nie jest tak, że wszędzie pozostawiono "goły beton" (Saraczyńska), to utrzymano estetykę surową, schronową czy bunkrową. Świetlówkowe oświetlenie (ciekawe, jak się sprawdzi w zetknięciu z dziełami sztuki?), przewody prowadzone w metalowych rurkach, siatki wydzielające boksy.
Jakie są, widoczne już dziś największe zalety? Ujawnienie, co było widać na otwarciu, jak wiele jest we Wrocławiu osób zainteresowanych nową sztuką. Pierwsze tutaj takie miejsce, które dla tejże jest od początku do końca przeznaczone (galerie BWA itp., to jednak co innego). A w samym Schronie? Na razie: wielce obiecujące wnętrze I piętra wykreowane przez Sabinę Lang i Daniela Baumanna 
  
oraz szklany, cylindryczny pawilon kawiarni na dachu z piękną panoramą, nie tylko na wrocławską oś wschód-zachód.
  

Entenmark :-)

Entenmark (09:47)

Z kartonowego archiwum 58 (Luminarz wrocławskiej szkoły konserwatorskiej - w pełnym świetle)


25 sierpnia 2011
W połowie sierpnia minęło 20 lat odkąd na wieżach katedry wrocławskiej pojawiły się nowe hełmy autorstwa architekta, prof. Edmunda Małachowicza. Z tej okazji redaktor Gazety Wrocławskiej przeprowadził wywiad z sędziwym - sam przyznał, że ma lat 87 - projektantem. Jest on zresztą nadal aktywny na polu konserwatorstwa, jako opiniujący projekty firmy prowadzonej przez jego syna, dr. Macieja Małachowicza, również architekta.
Pan profesor zaprezentował w wywiadzie niezmącone niczym dobre samopoczucie i przekonanie o jedynie słusznej drodze swego postępowania w kwestiach "konserwatorskich", połączone z niezmiennie towarzyszącymi mu obsesjami, a może maniami prześladowczymi.
Przytaczam garść cytatów z wywiadu:
"Na Ostrów Tumski też nie chodzę, bo nie mogę patrzeć na niektóre proste gzymsy i inne parszywe detale architektoniczne, które wymagają rekonstrukcji. Nawet przy katedrze jeszcze bardzo dużo trzeba by zrobić, by doprowadzić ją do stanu świetności. Wie pan na przykład, że we Wrocławiu były takie maszkarony i krogulce oraz setki innych rzeźb, jak w słynnych katedrach zachodniej Europy? Niestety, robotnicy sprzed kilkuset lat zużyli je chyba do pogrubiania murów podczas jakiegoś remontu."
"Nie, te niemieckie były nieudane. Po wielu latach badań zrobiłem projekt hełmów wież, które ukształtowały piękną sylwetkę katedry i jakie mieli na myśli średniowieczni mistrzowie. (...) zaprojektowałem hełmy,które były kontynuacją i zakończeniem pierwotnej koncepcji średniowiecznych budowniczych."
"...najpierw napisałem artykuł, poddając projekt do dyskusji. Tyle że nikt na niego nie zwrócił uwagi, bo historycy sztuki z góry wiedzieli lepiej."
"Tak to jest z naszymi historykami: siedzą w bibliotekach, przepisują różne bzdety, najczęściej z niemieckich XIX-wiecznych książek, mądrzą się, a właściwie nic nie wnoszą do historii Śląska czy Wrocławia."
"Konserwator miejski, zresztą mój uczeń, przetrzymał to jeszcze ze trzy lata, bo po tych protestach historyków sztuki bał się podjąć decyzję. Ale nie paliło się, bo i tak kardynał Gulbinowicz, z którym świetnie się dogadywaliśmy, bo przecież obaj jesteśmy z Wilna, nie miał jeszcze pieniędzy. Dopiero kiedy je zgromadził, zadecydował, że przystępujemy do realizacji projektu. Ale ja wiedziałem, że nic z tego nie wyjdzie, bo będą to sabotować, dopóki nie będzie formalnej zgody. I rzeczywiście, konserwator wysyłał do wszystkich architektów, konserwatorów i Bóg wie kogo zlecenia na opinie o hełmach. Zapłacił za nie więcej, niż ja potem zarobiłem na całej budowie. I pozwolenia wciąż nie było. W końcu poszedłem do architekta miejskiego, inżyniera Stefana Mikołajczyka, i mówię: "Daj pozwolenie, bo z tymi wariatami nigdy się nie dogadamy". Wypisał, zbudowaliśmy te hełmy na ziemi..."
"Katedra we Wrocławiu była wspaniała - to jedyna w Polsce budowla, która mogła się równać pełnej, bogatej architekturze zachodnioeuropejskiej. Ale w ciągu wieków doszło do różnych katastrof czy pożarów. I choć była budowana przez mistrzów, toodbudowywali i remontowali ją miejscowi partacze. I przez to doprowadzona została do stanu, jaki był przed II wojną światową. Zaraz po wojnie odbudowali ją ignoranci, którzy nie mieli wiedzy, więc nie uwzględnili możliwości rekonstrukcji."

Komentarza nie będzie. Jeśli ktoś uzna, że cytaty są wyrwane z kontekstu, może zajrzeć do całości na stronie Gazety Wrocławskiej (14 sierpnia 2011:  http://www.gazetawroclawska.pl/fakty24/438615,rozmowa-z-prof-malachowiczem-projektantem-helmow-katedry,id,t.html), gdzie również krótki zestaw wypowiedzi za i przeciw.

Entenmark

Entenmark (16:06)

Z kartonowego archiwum 57 (Survival Park)


26 czerwca 2011

Jak wiadomo, w tegorocznym, dziewiątym Survivalu sztuka próbuje przetrwać w "przyjaznym" otoczeniu parkowym. Park im. Tołpy niesie inne zagrożenia niż bunkier na pl. Strzegomskim lub rozpadający się Pawilon 4 kopuł.  Na początek to właśnie natura dała o sobie znać w sposób spektakularny. Krótko przed otwarciem oberwała się chmura, a piorun strzelił w drzewo stojące kilkadziesiąt metrów od namiotu organizatorów, obdzierając spiralnie pień z kory. Niezależnie jednak od tego, ile prac zostanie w trakcie kilku dni i nocy trwania pokazu zniszczonych, siłę rażenia tego pokazu artystycznego można już teraz ocenić jako większą niż w poprzednich edycjach. Artyści nie zamknęli się (nie zostali odizolowani), jak poprzednio w enklawach dziwnych pomieszczeń, do których nie trafiał raczej obywatel nie szukający z nimi kontaktu. Może, paradoksalnie, nastąpił - pod względem otwartości na widza nie uzależnionego od sztuki - powrót do warunków Survivalu rozgrywanego na Dworcu Głównym.
 
Na pewno nie było łatwiej wymyślić formułę dzieła w przestrzeni otwartej, parkowej. Sam typ miejsca do prezentacji i dialogu z otoczeniem nowością nie jest, jak zauważa w jednym wstępnych tekstów programu-przewodnika po tegorocznym Survivalu Anna Stec. Prócz wymienionych tam precedensów, dorzucić można trwającą szereg tygodni prezentację prac w bretońskim Locronan, a dokładniej w parku-lesie ponad miasteczkiem, w 2000 roku. Nazywała się "Clair de Terre". Nota bene, uczestniczyło w niej kilkoro artystów polskich, w większości z Wrocławia. Pod koniec lata wszystkie prace istniały na swoich miejscach. Niepilnowane!
A zatem, jak jest, jak było z edycją nr 9? Generalnie nieźle. Czasem gorzej. Pastisz nestora, nie tylko Survivali, Jerzego Kosałki, który pomysł z "Przejścia" Kaliny ze skrzyżowania Świdnickiej przetworzył na rząd gęsi - zanikających pod parkową alejką - dążących ku stawowi, wydaje się zbyt łatwy. W dodatku biało-czerwona taśma ostrzegawcza, która raczej nie była pomyślana jako integralny składnik dzieła (ale kto tam wie), skutecznie niwelowała czynnik zaskoczenia i naturalności.
  
"Wid(mo)st" Tomasza Domańskiego, świetlisty szkielet jakby mostu Grunwaldzkiego, wiodący na wysepkę niektórych może hipnotyzował.
"PIC-NIC" Aleksandry Wałaszek i Oliwii Beszczyńskiej, obok "Wid(mo)stu" największa skalą praca, to wielgachny (może ze 300 metrów kwadratowych) koc na pochyłym zboczu pagórka. Jakoś przetrzymał ulewę, choć ujawniło się, że poszczególne jego pasy nie są ze sobą połączone, ale i tak budzi respekt swoją absurdalnością. 
  
To jest na tym pagórku najlepszy event od czasu powodzi 1997, gdy był on oblegany przez samochody okolicznych mieszkańców.
  
Zaskakująco niewielu twórców zmierzyło się z parkowym stawem. Bezpośrednio z wodą związane są właściwie tylko trzy prace. Chyba najlepiej sprawdza się "Life" Artura Skowrońskiego, przynajmniej z kaczej perspektywy.
  
Deszcz wzbogacił formalnie pracę "Cie(r)plarnia" Ewy Kubiak - krople osiadły od wewnątrz domku. To jej zysk. Sprawdziła się w trudnych warunkach.
  
Podziw wzbudzało poświęcenie - poświęcały się głównie kobiety, choć może nie tylko, jeśli dziwna, przesuwająca się po parku i intrygująca nie tylko dzieci forma, jakby opierzonych, pierzynowatych wypychanek Pinińskiej-Bereś, była dziełem Piotra Kotlickiego ("Twór"), a artysta we własnej osobie był w niej skryty (bo może to była grupa ONO - jak to zidentyfikować, skoro rzecz się nie odzywała, a z tabliczek informacyjnych zrezygnowano?).
  
Trzeba przyznać, że "Objawienie" Dy Tagowskiej znakomicie korespondowało z wyłaniającymi się zza drzew negotyckimi wieżami św. Michała. Tylko, czy trzeba było budować tę kapliczkę-grotę?
  
Prościej było klęczeć przed gotowcem, jaki od dziesięcioleci znajduje się na wschodnim brzegu stawu. Zdobna kapliczka budziła zresztą u nie-tubylców konsternację - jaki numer ma ten obiekt?
  
"Złote śmieci" Filipa Laskowskiego. Dlaczego złote - chyba nie miał autor na myśli ekonomicznego wymiaru surowców wtórnych? Tym niemniej wpisywały się one w otoczenie znakomicie, a otoczenie pewnie jeszcze niejedno dorzuci.
  
Podobno na stałe ma zostać w parku rzeźba Truth'a zlokalizowana w północno-zachodnim narożniku. To niepozorne dzieło chyba najlepiej podjęło dyskusję z parkiem - przestrzenią natury okiełznanej. I jest w swojej prostocie i pomyśle dobrą rzeźbą.
  

Całkiem usatysfakcjonowany
Entenmark

PS / dzień drugi
Ktoś się połasił na złote śmieci i trzeba było nowe pozłocić; komuś się przydała część serwisu filiżankowego (nr 10); "Arin One" Ziębińskiego się trochę rozplątał, może z pomocą dzieciarni; J. Kosałka pilnował swoich gęsi; "Cie(r)plarnia" się przedziurawiła; koc "PIC-NICowy" bawił się bardzo dobrze; rozmodlona pasterka porzuciła swą kapliczkę i twardo stąpała po ziemi; również kaczki konsekwentnie wybierały "Life".
Entenmark (12:23)