sobota, 31 marca 2012

Truth w Entropii

Galeria Entropia (rocznik 1988) [http://www.entropia.art.pl/], prowadzona od początku przez Mariusza i Alicję Jodków, gościła w piątek 30 marca młodego rzeźbiarza Krystiana Truth Czaplickiego (rocznik 1984). Spotkanie odbyło się w ramach cyklu prowadzonego we współpracy z galerią przez studenckie Koło Naukowe Forma przy Katedrze Rzeźby wrocławskiej ASP. Może to dziwne, że koło mieni się naukowym na uczelni artystycznej, ale zakładam  że jest to wynik mechanizmów finansowania działalności studenckiej w ramach szkolnictwa wyższego.


Niewielka sala galerii stopniowo wypełniła się w trakcie prezentacji i zajęte były również miejsca stojące. Mogło zatem przyjść nawet ponad 60 osób. Truth wyglądał na spokojnego człowieka i tak też mówił. Jeśli dodamy do tego pytania i uwagi widowni, to blisko 2-godzinne trwanie spotkania nie powinno dziwić.
W kontekście mojego poprzedniego wpisu, pominę uwagi obecne w publikowanych krótkich notkach i ulotkach zapowiadających spotkanie z artystą, a to mianowicie, że jest "jednym z bardziej znanych młodych polskich...". Truth zaprezentował się jako artysta nastawiony idealistycznie, który chce uprawiać swą interwencyjną rzeźbę w sposób wolny od nacisków, zleceń i zaleceń. Nie chce nią naprawiać świata, odmawia jej aspektu społecznego. Obecni na sali nieco starsi dyskutanci, jak np. rzeźbiarz Tomasz Domański (rocznik 1962) i inni, tłumaczyli, że nie tak łatwo odciąć się od społecznych kontekstów, skoro ustawia się rzecz w przestrzeni miasta. Truth wydawał się godzić z tą prawdą.
Czyż społecznym kontekstem nie są likwidacje jego przestrzennych instalacji? Gdy np. jakaś pani urzędniczka z miasta Wrocławia (nie udało się z niego wyciągnąć, kto to taki) decyduje, żeby jego rzeźbę pozostałą w parku im. Tołpy usunąć stamtąd po kilku miesiącach - mimo, iż miała tam zostać jako trwały ślad Survivalu 2011.


Inny, smakowity przykład opowiedział sam autor. Rzecz dotyczyła "rozsypanych" na zboczu fosy miejskiej styropianowych bloków. Miały być miesiąc, a przetrwały - i to z jakimi przygodami - 2 dni. A wszystko dzięki czujności kierowcy MPK i służb miejskich. Leżak nad rzeką Ślęzą powisiał również niezbyt długo, odnaleziony potem przez artystę w krzakach wraz ze śladami wesołej libacji. Czy jego sztuka jest zatem społeczeństwu obojętna?


Zapytany z sali o to, czy malował graffiti i czy miał problemy z policją, stwierdził jakby z pewnym zakłopotaniem, że to pierwsze to raczej niewiele, a to drugie, że wcale. Widownia przyjęła to ze spokojem. Jego interwencje rzeźbiarskie w przestrzeń miejską są oczywiście o wiele bardziej intymne, wysmakowane i intelektualne niż natrętne murale. Komentuje rzeczywistość zastaną w sposób poetycki, nienachalny, dowcipny, wykorzystując formy w niej samej obecne. Dokonuje drobnych przesunięć, tworząc w ten sposób nowe sytuacje, ale jakby zawsze możliwe. Konkuruje więc z naszą narodową nieokiełznaną fantazją i improwizacją. Czy uda mu się zachować te właściwości przy pracy nad oficjalnym zleceniem dla południowych terenów naszego miasta? Nie z betonu ono, lecz z brązu ma być wykonane.


Na koniec jeszcze jedna refleksja. Zapytany o artystów, którzy są dla niego wzorami, którzy na niego wpłynęli (hm, to było pytanie z zeszytu), Truth wymienił kilka nazwisk, dzieląc je na krajowe i zagraniczne. Mnie jednak przypomniał się wtedy inny artysta, który jakieś 40 lat temu interweniował we wrocławskiej przestrzeni (nawet, jeśli jest to tylko miejska legenda). Na gałęzi sobie tylko znanego drzewa umocował rzeźbę ptaka, a na wyjętej z wrocławskiego bruku kostce wyrył twarz, by następnie włożyć ją na powrót. Obliczem do dołu. Get.

Entenmark

wtorek, 27 marca 2012

Dokąd pędzimy?

W marcowym numerze "Kunstzeitung" (nr 187) [http://de.wikipedia.org/wiki/Kunstzeitung] przeczytałem refleksję jej głównego redaktora i wydawcy, Karlheinza Schmida [http://de.wikipedia.org/wiki/Karlheinz_Schmid].
Wyraził on zdziwienie przyrastającą codziennie liczbą nowych nazwisk artystów, jakie przynoszą media, galerie i pokazy. Tekst nosi tytuł "Karieryzm bez ograniczenia szybkości" i wiele z zawartych w nim spostrzeżeń wydaje się być trafnymi także w odniesieniu do naszego raczkującego rynku nowej sztuki. Dlatego postaram się uprzystępnić je we fragmentach.
"Ten rynek sztuki jest całkiem zwariowany. Szybkość z jaką robione są kariery, a następnie wkrótce kończone, graniczy z obłędem. Oczywiście dzieje się to na koszt samych twórców, którzy najpierw czują się mile połechtani, skoro - ledwie opuściwszy mury akademii - mogą już wystawiać w salach stowarzyszeń twórczych (Kunstverein) i muzeach, gdyż tam, jak i w galeriach, ciągle potrzebna jest dostawa - świeży towar od młodych ludzi. Ci zaś są traktowani dziś jako obiecujące gwiazdy i potencjalnie przynoszący zyski nowi twórcy (Newcomer), niekiedy wywindowani na zapierający dech w piersiach poziom cenowy, aby już następnego dnia zostać usuniętymi przez kolejny, depczący po piętach rocznik (nikt już nie mówi o generacjach).
Twardy jest ten biznes, ten fatalny interes przypominający biegunkę, który pokazuje nawet ostatniemu głupkowi, jak mało chodzi w nim o sztukę, a jak bardzo o sprzedaż. Jedna wielka katastrofa. Próżno szukać choćby jednego pośrednika, który wykazywałby jeszcze ślad odpowiedzialności za to, by troskliwie towarzyszyć twórcy, dając mu czas na artystyczny rozwój. Wszyscy winni są tej sytuacji - ludzie z galerii i z muzeów, kolekcjonerzy i krytycy. A także wielu profesorów szkół wyższych, którzy błędnie wierzą, że czynią dobro swoim studentom, jeśli jeszcze podczas studiów ten narybek wypuszczą na rynek. Już od dłuższego czasu ten proceder branży artystycznej upodabnia się do owych niezliczonych shows muzycznych i castingów mody w telewizji, w których piosenkarki (-rze) i modelki (-le) z tromtadracją wynoszeni są pod niebiosa, by wkrótce i bezpowrotnie zostać odesłanymi do kasy w Aldim."

Dalej następuje wyliczenie przykładów konkretnych nazwisk, które osobie nawet tak zorientowanej na niemieckim rynku, jak Schmid, nic nie mówią, a które pojawiają się co rusz ogłaszane wielkimi czcionkami, których prace są wystawiane w prestiżowych galeriach, publikowane w opasłych książkach lub są nagradzane.

"Na biurku ląduje z łatwością zbyt wiele drukowanych materiałów, które są przecież jedynie ułamkiem tego co się oferuje. Nie ma szans, by odwiedzić wszystkie galerie, stowarzyszenia, muzea i targi oraz kolekcje. Jak zatem selekcjonować, jak wyszukiwać prawdziwe talenty z silnymi koncepcjami i długowieczną kondycją?"

W autorze, zazwyczaj dobrze poinformowanym, nie usuwa tego zwątpienia także najnowsza zapowiedź Documenta 13, gdyż w zestawie zapowiedzianych twórców jest szereg nic mu nie mówiących nazwisk.

Autor konstatuje, że "niestety, pociąg sztuki naszego czasu pędzi niehamowany. Prosto w otchłań mody z ograniczoną datą przydatności."

Entenmark
PS
To zjawisko nie ogranicza się do rynku sztuki współczesnej, ale obserwować je można także w dziedzinie nauki, gdzie ilość publikacji napędzana jest bzdurnymi probierzami aktywności naukowej i systemową grantozą. Ponieważ jednak nie wchodzą tu zwykle w grę większe pieniądze, a jedynie skromny etacik, to można sobie karierę opartą na takich podstawach budować przez całe życie.

środa, 14 marca 2012

Szybka sztuka w lofcie

Wieczorem 14 marca, we Wrocławiu przy ul. Inowrocławskiej odbyła się najkrótsza wystawa w najdroższych wnętrzach. Developer Archicom udostępnił 7 zaproszonym artyst(k)om dwa piętra w części loftu Platinum i znajdujące się tam mieszkania w stanie surowym. Czas trwania dzisiaj wieczorem. Wydano do tego kolorowy katalog z tekstem wprowadzającym Agaty Saraczyńskiej. Oczywiście całe przedsięwzięcie wliczone musi być w koszty promocji firmy, no ale mieszkania tam kosztują po ca 8 tysięcy zł za metr.


Publiczność dotarła na miejsce położone w połowie drogi od rynku do schronu sztuki MWW wcale licznie, acz w przewidzianych dwóch turach. Przejdźmy jednak do sztuki. Artyści dobrani zostali w oparciu o kontakty i mniej lub bardziej zażyłe znajomości. Wszyscy znają się dobrze ze sobą, zbliżeni wiekiem, połączeni wspólną uczelnią: Małgorzta Dyrda-Kujawska, Leszek Frydryszak, Bożena Grzyb-Jarodzka, Renata Micherda-Jarodzka, Eugeniusz Miniciel, Ludwika Ogorzelec, Urszula Wilk.


Każdy dostał do zagospodarowania jedno "mieszkanie" bez drzwi i armatury, ale z grzejącymi kaloryferami. W większości przypadków były to ekspozycje typu galeryjnego - oczywiście artyści musieli sobie radzić z oświetleniem, bo nie było żadnego standardowego.


Dialog z wnętrzami podjęło troje z nich. Frydryszak w najmniejszym pomieszczeniu (garderoba? toaleta?) urządził za firanką skryty pokoik ze stolikiem, na którym stał talerz z klasycznym polskim drugim daniem - obraz na ścianie powyżej odbijał artystycznie kolorystykę ziemniaczków ze schabowym i buraczkami; na podłodze stały brzozowe pieńki, w jednym tkwiła wbita siekierka, obok stała pękata flaszeczka.
Ogorzelec rozpięła swe plastikowe sieci warstwowo w jednoprzestrzennym wnętrzu, zmuszając widzów do nurkowania i wychylania się z nich dla orientacji i oddechu, jak np. Natalię LL.


W centrum sieć grała, gdy się ją trącało.
Jak dla mnie, największą robotę i najlepszą wykonał tam Minciel, co zresztą uwiecznił prezentowany w łazience(?) zapis filmowy. Można był zobaczyć na nim artystę wypracowanego gestu i szybkich decyzji. Wszystkie ściany i podłogę mieszkania o powierzchni 104,30 m pokrył czarną folią. Na niej zawiesił swe Mincielowe płótna, po czym rozpoczął dokończanie przemiany wnętrza.


Powstały wnętrza-groty, o nierównych ścianach, z wnękami i wypukłościami, na których Minciel artysta-pierwotny zostawiał swe magiczne ślady. Zawieszone na takim tle płótna były emanacją tych gestów - nieważne, że proces był tu akurat odwrotny. Sztuka i magia idzie przed i za nim.


Los będzie dla tego aktu twórczego równie nieubłagany, jak dla syrenki warszawskiej spontanicznie naszkicowanej węglem przez Picassa w 1948 roku na ścianie jednopokojowego mieszkanka w świeżo wybudowanym warszawskim bloku na Kole. Syrenka z młotkiem zamiast miecza w ręce wytrwała 4 lata. Wystawa w lofcie jutro przestaje istnieć.

Entenmark
PS
Podobno jeszcze raz, za tydzień, wieczorem, będą tam wpuszczać.


Proste myślenie cokołami

Wrocław cierpi na brak konsultacji społecznych i środowiskowych. To ewidentne. Prezydent i jego zastępcy oraz rada miejska częstokroć podejmują własne lub popierają inicjatywy osób indywidualnych, które natrafiają na społeczny opór i wywołują kontrowersje. Tak było z fontanną prezydenta Zdrojewskiego, postawioną i zostawioną (miała być tymczasowa) nawet wbrew opinii miejskiego konserwatora zabytków. Z jeszcze większą liczbą podobnych działań, ignorujących opinie środowisk zawodowych czy mieszkańców mamy do czynienia za kadencji prezydenta Dutkiewicza. Przykładem kolejna fontanna (o tyle gorsza, o ile niżej oceniane są przez mieszkańców rządy obecnego prezydenta od jego poprzednika), czy ścieżka historyczna na placu Nankera. Dopiero koszmarne doświadczenie anty-pomnika Bolesława Chrobrego spowodowało post factum debatę w sali rady miejskiej poświęconą problemowi stawiania pomników w mieście. I co? I nic. Znowu z łamów GW dowiadujemy się w ostatnich tygodniach o inicjatywie, która wyszła z kręgów Dolnośląskiej Izby Gospodarczej i została już zaaprobowana w kręgach władz miasta
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,11338182,Komu_z_zasluzonych_dla_Wroclawia_przyznac_cokol_.html  oraz http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,11282738,Wroclawianie_zawisna_na_Swidnickiej__Pod_arkadami.html . Por. też mój post z 5 marca br. pt. "Co by tu jeszcze spieprzyć..."
Już wybrano projektanta, już kompletuje się kapitułę, która ma wybierać osoby na cokoły (filary).
Dobierana na nie wiadomo jakich zasadach kapituła ma jedynie dokonywać akceptacji lub wyboru kandydatów. Stanie się w ten sposób listkiem figowym zakrywającym arogancję, niekompetencję, tumiwisizm i radosną twórczość władz wrocławskich.
Żeby było jasne: nie mam nic przeciw honorowaniu zasłużonych obywateli miasta, zarówno tych sprzed, jak i tych po 1945, niezależnie od ich pochodzenia, wyznania, koloru skóry i preferencji seksualnych. Jednak podobnie, jak w przypadku tzw. galerii zasłużonych, którą dyrektor Muzeum Miejskiego Maciej Łagiewski samowolnie zagracił i oszpecił salę Mieszczańską ratusza, uważam, że pomysł z kolejną taką galerią rozmieszczoną na filarach budynków Kościuszkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej (KDM) przy ul. Świdnickiej jest pomyłką. Pozornie miejsce jest dobre - budynki KDM-u są znakiem odbudowującego się po II wojnie Wrocławia. I tylko tyle. Bo przecież są też świadectwem epoki socrealizmu i jej klasycyzującej architektury. Nie wszyscy honorowani będą jednak związani z tym okresem.
Pomija się zupełnie aspekt estetyczny. I nie chodzi mi o podkreślane w komentarzach totalne zaniedbanie arkad, z którym od lat nie mogą poradzić sobie władze miasta. Pomysł umieszczenia na licach filarów quasi-portretowych płaskorzeźb kompletnie ignoruje wartości samej architektury, wyrażone przestrzenią, rytmem form i fakturą elewacji. Grozi to powstaniem eklektycznego koszmarka w miejscu, które dotąd zachowuje stylową i estetyczną klarowność i jednolitość. Ta architektura broni się sama, nie trzeba jej "ubogacać" słusznymi ideami. To chyba najtrudniej będzie wytłumaczyć pomysłodawcom, władzom, kapitule i red. Maciejewskiej, która z entuzjazmem sprawę teraz nagłaśnia.
Zastanowiłbym się zatem nad alternatywnym miejscem i sposobem uczczenia wybranych obywateli. Po pierwsze: są w mieście takie obszary, które zyskałyby na umieszczeniu tam tego typu aranżacji. Plac lub park, i to nie z tych najbardziej znanych i już dostatecznie zadbanych. Istnienie takiego zbiorowego pomnika zobowiązywałoby do dbania o porządek i estetykę, miałoby też efekt kulturotwórczy. Przecież nie uwłaczałoby pamięci zasłużonych, gdyby to był np. któryś z pagórków powstałych z gruzów powojennego Wrocławia (jak np. wzgórze Andersa, dawniej Gomułki, ale jest ich więcej).
Po drugie: czy forma upamiętnienia musi być tak koturnowa i sztampowa? Inna przestrzeń niż filary KDM-u  umożliwiałaby zmierzenie się z zupełnie różnymi koncepcjami przestrzennymi i architektoniczno-plastycznymi  takiego "panteonu". Konkurs na takie dzieło byłby ostatecznie wyborem nie najgorszym.

Niezwykle symptomatyczne dla opisanej na początku postawy władz miejskich jest postępowanie w przypadkach tego rodzaju inicjatyw. Pomija się aspekt społeczny całej sytuacji i nie nadaje się - niekiedy nie pozbawionym racji czy słuszności inicjatywom - profesjonalnego opracowania. A na to przecież środki i siły miasto powinno mieć. Jak się to robi pokazuje od kilku lat grupa zapaleńców w Toruniu. Ich postępowanie różni się znacznie od wrocławskiego Towarzystwa Upiększania Miasta. Cechuje ich, jak można sądzić po artykułach prasowych (por. N. Waloch, Nic o nas bez nas. Trzej społecznicy oddali władzę nad Toruniem w ręce obywateli, Magazyn Świąteczny GW 3-4 marca 2012, s. 32-33), bardziej profesjonalne podejście (analizy socjologiczno-kulturowe przestrzeni miejskich poprzedzające konkretne działania) i udana współpraca z władzą miejską.

Entenmark
PS
Są tacy obywatele Wrocławia, którzy wzięli sprawę w swoje ręce. I tak np. dyrektor Łagiewski sam już dokonał oceny swoich zasług dla miasta, umieszczając swoją podobiznę na południowej elewacji ratusza, a swego podwładnego na zworniku sklepienia w Wielkiej Sali. Znam innych, którzy tym tropem podążają.

niedziela, 11 marca 2012

Kosałk(cj)a w MWW

Sobota, 10 marca. Oprowadzanie kuratorskie (Jolanta Ciesielska) po wystawie "Mit i melancholia" (do 9 kwietnia!) w Muzeum Sztuki Współczesnej (schron). Uczestniczy około 30 osób może nieco więcej. Szwankuje trochę nagłośnienie, a szkoda bo pani kurator mówi dużo, chętnie, przystępnie, omawia każde niemal dzieło. Z prezentowanych artystów obecny bodaj jako jedyny Jerzy Kosałka, którego wielkie zdjęcie na płachcie billboardu wisi nad wejściem na wystawę.

Artysta na tle Jerozolimy, ubrany w czarny t-shirt z białym napisem Cosher CosałCa, ujawnionym jakby w ostatnim momencie przed spuszczeniem migawki przez rozchylenie pół czarnej marynarki. Na głowie niewielki czarny kapelusik, oczy zasłonięte czarnymi ray-banami (?). Jak jednak daleko sięga tu typowa gra Kosałki ze znaczeniami? W tle święte miasto, ale jego jedynym rozpoznawczym znakiem na tej panoramy jest potężna złota kopuła na Skale przy meczecie Al-Aksa na wzgórzu świątynnym, czyli święte miejsce judaizmu, jak i przede wszystkim islamu. Ubrany w czerń, jak ortodoksyjny żyd (a la NY), prezentuje się jednak na tle budowli wzniesionej przez Arabów. Pokrętna mitologia artysty? Cosalaksa!
Zaraz potem salka, w której więcej nowych obiektów Kosałki. Trzy pleksiglasowe pudła z realistycznie odtworzonymi sfałszowanymi rzeczywistościami. Najnowszym jest makieta schronu sztuki z otoczeniem, w którym zaznaczono pożądaną przez niektórych interwencję - lokomotywa oddzielona od schronu szczelnym parawanem wysokich topoli. Nie ma jej!

Za to na tyłach parkuje czerwony tir z napisem CosałCa na burcie. Tęsknota za znakiem niegdyś wieńczącym schron? Jednak o ileż lepiej wygląda okolica bez lokomotywy. Kolejne pudło zawiera projekcję kolejnej zmiany na wrocławskim cokole - Niemcy rozpoczynają przywracanie kogoś w miejscu uzurpowanym sobie od niedawna przez Chrobrego.

Tymczasem kuratorka zapowiada performance Artysty. Będzie on związany z trzecim obiektem, pokazującym słynny skok Lecha Wałęsy przez mur stoczni. Wałęsa-robotnik jest uroczy. Przelatuje ze swobodą nad murem, odtworzonym przez Artystę po studiach w realu. Przybiera pozę sugerującą moc i umiejętności Supermana, Asa lub zmartwychwstającego Chrystusa, choć w kraciastej koszuli flanelowej.

Artysta wyjaśnia, że po licznych zapytaniach publiczności o znaczek Matki Boskiej w klapie marynarki Lecha, zdecydował się na spełnienie próśb - mimo, iż jako realista musi stwierdzić, że znaczek pojawił się w klapie znacznie później. Wyjął z torby jakieś opakowanie (po torciku lodowym? mniam!),

pomajstrował i .............


Efekt piorunujący, a nowe znaczenia rozszerzające możliwości interpretacyjne tej stworzonej nadrzeczywistości. Bo palce Lecha już jakby mniej w V się układały, a bardziej jakby wskazywały na ów cud zjawienia się Maryi. Czy artysta wiedział już? Niee, raczej przeczuł, że ojciec dyrektor ogłaszał właśnie, że zamierza zawierzyć Królowej Polski Radio Maryja i Telewizję Trwam!

A na konto pani kurator Ciesielskiej należy zaliczyć udane odczarowanie klaustrofobicznych przestrzeni schronu. To jednak wymaga, jak widać doświadczenia i zrozumienia. Nadzwyczaj starannie trzeba dobierać dzieła na wystawy w tym miejscu. Teraz się udało.

Entermark

piątek, 9 marca 2012

PRL bez znaczenia, chrońmy dobrą sztukę

Mamy za sobą spotkanie dyskusyjne pod prowokacyjnym (?) tytułem "Czy i jak chronić architekturę PRL-u we Wrocławiu?". Odbyło się 8 marca w gościnnym krużganku Muzeum Architektury, a przygotowało je Stowarzyszenie Historyków Sztuki. Frekwencja dopisała, byli historycy sztuki, architekci, urbaniści, konserwatorzy, studenci, goście z Krakowa i Katowic oraz osoby bezpośrednio zaangażowane w temat audytorium chemii: pani konserwator miejska Katarzyna Hawrylak-Brzezowska, pani redaktor Beata Maciejewska, pan dr Łukasz Krzywka, a także doborowe grono młodych historyków sztuki, którym architektura powojenna Wrocławia leży na sercu, a tematy doktoratów na jej temat drzemią w laptopach. Dziwnym trafem kilku osób nie było, choć przywoływano je, a mianowicie prezesa SHS O/Wrocław, dr. hab. Rafała Eysymontta, prof. Agnieszki Zabłockiej-Kos, redaktora naczelnego GW Jerzego Sawki.
Spotkanie prowadziła ze specyficznym urokiem pani Maria Zwierz z zarządu SHS i zarazem z Muzeum Architektury.
Objaśniła ona na początku zasady dyskusji - nie miało być personalnie (tj. o architektach), nie miała być skupiona na audytorium - po czym wywołała do głosu prof. Olgierda Czernera, który zresztą do niego się niejako wyrywał. Tam gdzie siedział, w pierwszym rzędzie nastąpił jakiś tumult. Profesor jakby chciał, ale się wahał, jakby miał coś rzec, ale nie było do kogo (red. Sawka). Wreszcie moderatorce udało się ubłagać nestora o wypowiedź. Zanim rozwinął ją szeroko, zgromadzenie opuścił z nieznanych bliżej powodów wzburzony inny pracownik muzeum, dr Cezary Wąs. To nie przeszkodziło już jednak dziwnej i obszernej wypowiedzi Czernera, który swobodnie poruszając się wśród przykładów już jakby kiedyś słyszanych, od opery w Lyonie po świątynię w Ito (?) w Japonii, wyrażał swoje oburzenie wobec tekstu Sawki, większości chyba nieznanego. Ponieważ miał on w nim stwierdzić, iż wszystkiemu winni są konserwatorzy, których jest za dużo, usłyszeliśmy emocjonalną odpowiedź-tyradę z porównaniami do rewolucji francuskiej (ustawcie gilotynę przed redakcją GW, za nasze głowy będą płacić), żakierii galicyjskiej 1846 (też głowy) i marca '68 (bo akurat mamy marzec). Było to niezwykłe przedstawienie, zwłaszcza dla jakichś 4/5 zgromadzonej publiczności, co ani rzeczonego tekstu Sawki nie znała bo za świeży, ani prof. Czernera kojarzyć nie mogła, bo za młoda. Potem profesor się ulotnił, a klamrą spinającą była już pod koniec reakcja mgr Anny Jezierskiej z SHS, która stanowczo zaprotestowała wobec tak - delikatnie mówiąc - niekulturalnie i nieprawdziwie przedstawionych faktów, odpierając też zarzut  o zamknięciu  łamów GW na inne opcje. To był zatem początek i koniec.
Pośrodku nie było najgorzej, choć wypowiedzi były nieco rozstrzelone. Wyróżniał się zgodny chór doktorancki, dwóch głosów męskich i jednego kobiecego (Agata Gabiś, Michał Duda, Krzysztof Ziental), którym słabszy odpór dawał samotny Krzywka. Z kolei pan urbanista swoim basso continuo nawoływał "chrońmy osiedla, bo na nich mieszkamy", dr Maciej Żelbromski (Wyższa Szkoła Rzemiosł i Zarządzania) wygłosił mowę o wartościach autentyzmu (ślad ręki, faktura, detal), choć najbardziej znany jest z malowania rekonstrukcji (fasada kamienicy Pod elektorami, aula muzyczna uniwersytetu), pani konserwator miejska podsumowała, że i tak wszystko kończy się na pieniądzach. Tak to mniej więcej wyglądało, ale było zabawnie, choć momentami nudnawo.
Widać było, że pod powierzchnią przebiegają krzyżujące się linie podziałów i sporów, a może i interesów (lub przynajmniej zainteresowań), ale wszystko zostało raczej kulturalnie przeprowadzone.
Co do pytania zadanego w tytule spotkania. Chyba na sali nie było takich, którzy wątpiliby w sens ochrony lub go podważali. Rzecz dotyczyła raczej tego co, jak i w jakim zakresie. Na te pytania odpowiedzi nie było. Ale i być nie mogło. Może, jeśli udałoby się zorganizować następne tego typu spotkania, skupione na konkretnych przypadkach?
Widzę jednak trzy podstawowe sposoby, które stosować można równolegle, w zależności od wartości artystycznej obiektu i nie ma tu nic odkrywczego:
1/ zachować w całości (choć nie widzę szans dla audytorium)
2/ renowować, czyli przywracać zagubioną pierwotną estetykę, głównie zewnętrza
3/ zachowywać fragmenty (neon, szyld, barierkę, drzwi, krzesełka itp.), które można eksponować choćby w miejskim muzeum (choć to obecne nie za bardzo się do tego nadaje z jego pompatyczną formą).

A spotkania takie, jak to - byłyby one dla sprawy ochrony zabytków dobrą rzeczą, nie tylko zresztą samych dóbr kultury współczesnej. Zdaje mi się, że równie palący jest problem tych obiektów, które do rejestru są wpisane i które w majestacie urzędowym są poddawane "obróbce" konserwatorskiej.

Entenmark

poniedziałek, 5 marca 2012

"Co by tu jeszcze spieprzyć..."

Nagle, jak grom z jasnego nieba, spadła na nas wiadomość podana przez naszą ulubioną red. Beatę Maciejewską, że będą wieszać zasłużonych wrocławian. Okazało się, że tytuł tekstu w GW miał być wyrafinowaną grą znaczeń. Wyszła ona znakomicie zwłaszcza w kontekście pierwszego zdania artykułu, będącego cytatem z Jarosława Brody: "To będzie coś pomiędzy zbiorowym pomnikiem a aleją gwiazd - mówi dyrektor wydziału kultury...". Nie będę rozwijał.
Pomysł i zwłaszcza idea jego realizacji, tzn. umieszczania płaskorzeźb ukazujących wybranych przez jakąś "kapitułę", zasłużonych po 1945 r. dla miasta obywateli na filarach (no jasne, że nie są to kolumny, jak napisano, cytując przewodniczącego rady miejskiej Jacka Ossowskiego) arkad podcieni przy ul. Świdnickiej, jest tak głupi, że chyba nie jest żartem. 
Christos Mandzios ma zaprojektować całość, a wieszać będę kolejne płaskorzeźby przez lat 68, bo to prosty rachunek, skoro ma być ich łącznie 70, a w tym roku od razu parka. Czyli w roku 2080 ktoś, kto jeszcze się nie narodził, będzie mierzył się z projektem zagospodarowania pustych miejsc na filarach wrocławskich arkad.
Nie chce mi się nawet wyjaśniać bezsensu pomysłu, któremu już przyklasnął dyrektor Broda, rada miasta z jej przewodniczącym i, jak rozumiem, zgoda konserwator miejskiej Hawrylak też już załatwiona.
Wyjaśnił to dobrze w komentarzu do artykułu na stronie internetowej GW ktoś podpisany "toznowuja":
http://forum.gazeta.pl/forum/w,72,133949954,133958985,Nie_w_tym_miejscu_.html
Inicjatywa wyszła z Dolnośląskiej Izby Gospodarczej, a konkretnie od jej członka pana Marka Łaciaka. To ta sama osoba, dzięki której mamy sylwestry na rynku, jarmarki piastowskie i święta ulicy Świdnickiej. Może już wystarczy? 

Entenmark