wtorek, 5 sierpnia 2014

Tauromachia we Wrocławiu. Czy można przejechać się na byku?

Jakże inna jest panorama prasy wrocławskiej piszącej o najnowszej, szeroko reklamowanej wystawie "Tauromachia", w porównaniu z zeszłoroczną poświęconą malarskiej rodzinie Breughelów. Jakże inne są głosy opinii publicznej wyrażane w komentarzach pod tekstami prasowymi.
Krytycznie - stawiając przeważnie pytania o stosunek wydatków finansowych do efektów - wypowiadają się osoby z prasy (Katarzyna Kaczorowska/Gazeta Wrocławska), osoby ze świecznika wrocławskiego (dyr. Dorota Monkiewicz/Muzeum Współczesne Wrocław), ale też wielu zwykłych widzów-czytelników.
Jest to budujące, bo w przeciwieństwie do sytuacji z roku minionego, mamy namiastkę dyskusji na temat wystawy, która zapowiadana była od roku jako bodaj największe wydarzenie na scenie muzealno-plastycznej Wrocławia.
Jest to zarazem zaskakujące, bo wydawać by się mogło, że wystawa prac graficznych jest o wiele bardziej "bezpieczna" niż pokazywanie malarstwa tablicowego mistrzów dawnych. Obraz jest dziełem jednostkowym, bardzo indywidualnym i trudniejszym w tym sensie, że słabe dzieło nie obroni się. Na wierzch wyjdą wszelkie niedoskonałości kompozycji, koloru, techniki. W grafice natomiast jej "techniczność", czy jej - w pewnym sensie - rzemieślniczy charakter, specyfika medium, daje szansę wybronienia się w analogicznych przypadkach. Ponadto, cóż mówić o oryginałach, gdy zasadą prac graficznych jest powielanie odbitek w wielu egzemplarzach z tej samej płyty, matrycy.
Nawet sam sposób eksponowania grafik daje naturalną osłonę przed zbyt dociekliwym wzrokiem "znawców". Dzieło chroni szyba, passe-partout, słabe oświetlenie. W tych warunkach różnice między oryginalną odbitką, jedną z pierwszych w nakładzie, a ostatnią, ba! nawet wysokiej jakości faksymilami, nie grają aż takiej roli. Żeby się zachwycać niuansami poszczególnych edycji, porównywać odbitki z pierwszej dziesiątki z tymi z trzeciej setki, należałoby studiować je z lupą i bez szyb, móc - trzymając arkusz w ręku obracać nim delikatnie w poszukiwaniu najlepszego światła wydobywającego fakturę papieru i delikatne linie farby i jej odpryski zostawione przez zadzior metalu.
To jest oczywiście niemożliwe na tej, jak i na prawie żadnej wystawie grafiki obecnie. Zresztą europejskie przepisy muzealne w odniesieniu do eksponowania prac rysunkowych i graficznych, wręcz zalecają eksponowanie faksymilów i ochronę wrażliwych na światło prac na papierze.  Na szczęście dla nas takie rygorystyczne podejście bywa omijane, zwłaszcza w przypadku wystaw, na których prace eksponowane są krócej. Świadomość, że ogląda się oryginał, a nie kopię, jest jednak ważna.
Mimo wszystko reakcje negatywne na tę właśnie wystawę są zaskakujące dla mnie. Oceniam ją lepiej niż breughelowską. Jest lepiej zaaranżowana, Muzeum Architektury uzyskało dzięki niej pieniądze od miasta o jakich nie mogło marzyć i dokonało koniecznych od dawna zmian unowocześniających w aranżacji wejścia i przestrzeni wystawienniczej w prezbiterium kościoła oraz - co napisałem wyżej - w przypadku grafik nie ma aż takiego znaczenia na wystawie ich "oryginalność". Nawet końcowe odbitki nakładu, nawet wykonane z oryginalnych płyt po śmierci twórcy, a nawet faksymile dają lepszą okazję zbliżenia się do poznania charakteru pracy artysty niż reprodukcja w albumie.
Ale ludzie poczuli się oszukani. I słusznie. Winna jest jednak nie ekspozycja sama, bo na niej jest - dla chętnego do studiowania podpisów - napisane, co jest odbitką, która mogła wyjść spod ręki, czy z pracowni mistrza, a co jest tylko późniejszą kopią. Także przy kartonie służącym do wykonania tkaniny z Guernicą jest wyraźnie napisane, że nie Picasso przy nim pracował. Jeśli nie zwracać uwagi na inne ewidentne kiksy (choć mogą obrażać publiczność), jak choćby zawieszenie fotograficznej reprodukcji obrazu Goyi oprawionej w ramę (skoro nie wyszło sprowadzenie obrazu, który miał grać w tym miejscu   - choć mowa była o nim niemal w przeddzień otwarcia - to robienie ułudy oleju na płótnie przez dodanie ramy wyszło tandetnie), czy też zapowiadany "olej Canaletta"(?), który nie jest  wcale "wspaniały", to wystawa daje jednak możliwość zapoznania się z pewnymi wycinkami twórczości trzech słynnych artystów zza Pirenejów, jakoś powiązanymi przez byczy motyw.
Jednak, jeśli systematycznie, do ostatniej chwili i jeszcze na konferencjach prasowych przed otwarciem, pompowano informacje o tym, z jakimi to niezwykłymi i rzadkimi okazami sztuki światowej szanowna publiczność będzie miała okazję się zapoznać, jak wyjątkowo dla nas, dla Wrocławia skomponowany jest ten pokaz wyjątkowy, który wyląduje we Wrocławiu w przelocie między Pragą, São Paulo a Baku, to trudno się teraz dziwić reakcji. Zwłaszcza, jeśli potem na wystawie okazuje się, że główne hity się nie pojawiły.

Entenmark