poniedziałek, 21 grudnia 2015

Skwaszona sprawa Zaułka Solnego

Zajrzałem do Onet.wiadomości, a tam znowu o Zaułku Solnym. Tym razem wreszcie udało się uzyskać opinię pani Katarzyny Hawrylak-Brzezowskiej, miejskiej konserwator zabytków - http://wiadomosci.onet.pl/wroclaw/zaulek-solny-we-wroclawiu-czekaja-kolejne-zmiany/6fg4r6
I oto, co powiedziała:
"W porównaniu do tego, co było tam przed remontem, moim zdaniem ta przestrzeń jest w tej chwili czystym, schludnym i doprowadzonym do świeżości kawałkiem miasta."
"Pozostaje problem różnicy w ocenie samej bramy wejściowej. To, co było poprzednio było kreacją tamtego czasu, czyli lat 60. W tej chwili, musimy pamiętać, że i z jednej, i z drugiej strony bramy będzie sąsiedztwo nowych obiektów. Tak jest zapisane w planie miejscowym."
Dalej dziennikarz Onetu relacjonuje, że wg miejskiej konserwator zabytków brama miała przybrać formę uproszczoną. Takie były wytyczne. – "Jesteśmy w trakcie drogi do zrealizowania tego, co jest zapisane w miejscowym planie, czyli uzupełnienia tej zabudowy, która znajduje się na linii bramy. I wtedy być może w ogóle nie będzie tam bramy."
Do tych trzech zdań mam następujące pytania: czy dbanie o schludność i świeżość niezabytkowych elementów przestrzeni miejskiej należy do zadań tego urzędu? Jakie jeszcze "kreacje" lat powojennych ma w planach oczyścić przez wyburzenie i zastąpić wątpliwą świeżynką urząd konserwatora? Jeśli argumentem za postawieniem nowej bramy był plan wzniesienia po jej bokach nowych budynków, to teraz ich architekci dostaną nakaz dostosowania się do jej estetyki? Projektowanie rozpoczynamy od bramy między budynkami? A jeśli "może w ogóle nie będzie tam bramy", to po co było burzyć starą i zastępować ją nową? Nie mogła odświeżona za pomocą kubła farby dotrwać do budowy nowych domów bez zbędnych kosztów?
Na tym jednak wywiad się nie kończy. Mamy jeszcze odniesienie się do zamalowanych murali na księgarni hiszpańskiej.
Jak pisze dziennikarz Onetu "już niedługo, na ścianie budynku, w którym mieści się księgarnia Hiszpańska ma zostać odtworzony mural Tomasz Brody, przedstawiający wizerunki najznakomitszych iberyjskich pisarzy. W czasie remontu zaułka – mural zamalowano". I przytacza słowa Hawrylak-Brzezowskiej: "Zaproponowałam ewentualnie jeszcze rozmowę. Być może Tomasz Broda będzie miał jakąś inną twórczą koncepcję na dzisiejsze podejście do tego tematu, bo tamten mural odnosił się do poprzedniego wyglądu tego miejsca."
A czy była rozmowa z Tomaszem Brodą przed zamalowaniem? Czy artysta wypowiedział się, przyciśnięty do brudnego muru w zaułku, że nie wyobraża sobie by jego mural trwał w nowej, schludnej aranżacji zaułka Solnego? Oczywiście i niewątpliwie Tomasz Broda nie ma problemu z "twórczą koncepcją na dzisiejsze podejście do tego tematu" - ale po co to wszystko?
Wygląda na naprędce wymyślone ratowanie sytuacji. Dodatkowym kosztem.
Entenmark

środa, 18 listopada 2015

Metaloplastyka prosta, acz szczególna

Czy znasz, Drogi Czytelniku, wrocławskie ogrodzenia lat 60., 70. i wczesnych 80. XX wieku? Przechodzisz wzdłuż nich codziennie. Może nawet otwierasz furtkę o powierzchni wypełnionej zagadkowym, abstrakcyjnym wzorem? Albo kiedy rzucasz spojrzenie przez balkonowe okna na parterze lub piętrze bloku, widok przesłania Ci druciany ażur? To właśnie przypadki nieprofesjonalnej (w sensie artystycznym) metaloplastyki wrocławskiej. Nie ogranicza się ona zresztą do naszego miasta, z którego prezentuję niewielki wybór dla radowania oczu i umysłów.



Dlaczego warto zainteresować się wyrobami metaloplastycznymi, a szczególnie z minionego okresu późnego PRL-u? Są dwa zasadnicze powody. Pierwszy wynika ze skali tej produkcji i nasycenia pejzażu jej efektami. Spotkamy się z tego typu metaloplastyką w dużych i małych miastach oraz na wsiach. W obrębie własności prywatnej, gminnej, państwowej i kościelnej. A zatem był to powszechny element w przestrzeni wizualnej Polski. Tak powszechny, że wręcz trudny do zauważenia przez ludzi stykających się z nim na co dzień, bo umykający percepcji.


Naznaczał on jednak i wyróżniał niezwykle silnie polski pejzaż, co łatwiej zauważyć można było z zewnątrz. Pewien duński artysta we wczesnych latach 90. w ramach kontaktów z poznańską PWSSP przebywał w Wielkopolsce. Za rzeczy na tyle indywidualne i odróżniające oglądane przez niego miejsca od jego własnej ojczyzny, że aż godne uwiecznienia na kliszy fotograficznej, uznał Duńczyk właśnie tamtejsze ogrodzenia metalowe. Wyroby metaloplastyczne, o których mowa nie należą do zakresu sztuki, lecz szeroko rozumianej kultury popularnej, a zawężając, do kultury wizualnej. Jako takie współtworzyły pejzaż kulturowy kraju i jego regionów, w tym Wrocławia. 




Przyjmowane podświadomie jako zastany element krajobrazu, współtworzyły i naznaczały kulturę plastyczną współczesnych Polaków. Można zaryzykować stwierdzenie, że kierunek zmian jakie obecnie obserwujemy w estetyce metaloplastycznych ogrodzeń jest pod wieloma względami powiązany z fenomenem sprzed 30-50 lat, choć jest to rodzaj reakcji à rebours. I tu wskażmy na drugi istotny powód podjęcia tematu. Choć nietrudno dzisiaj natrafić w dowolnym niemal miejscu na przykłady sprzed paru dekad, to jednak ich ubywa. Domy zmieniają właścicieli, poddawane są generalnym remontom, a wraz z nimi wymienia się ogrodzenia. Przeważnie zastępowane są gotowymi przęsłami i bramami kupowanymi w sklepach sieci OBI, Castorama itp., choć są też wytwórcy prywatni oferujący bezpośrednią sprzedaż wyrobów bardzo podobnych formalnie. Być może za dekadę lub dwie znalezienie reliktów z lat 60.-70. będzie znacznie trudniejsze.
To właśnie w tamtych latach nadeszła prawdziwa nowa fala. Okres późnego Gomułki, a zwłaszcza Gierka przyniósł większe otwarcie i możliwości dla prywatnych zakładów rzemieślniczych, a z drugiej strony umożliwiono obywatelom budowanie domów jednorodzinnych. Wraz z tym nastąpił prawdziwy boom na produkcję ogrodzeń. Wyznaczenie żelaznym parkanem stawało się zwieńczeniem uzyskania statusu prywatnej przestrzeni. Co ciekawe, równolegle do tego procesu rozrastania się obszarów ogrodzonych prywatnych posesji, przeprowadzona została w miastach PRL-u, a może szczególnie na „Ziemiach Zachodnich” zorganizowana akcja usuwania starych, „poniemieckich” ogrodzeń oddzielających od chodników skrawki zieleni przed kamienicami, czy wokół wolnostojących domów wielorodzinnych.




Dwa podstawowe typy materiałów stosowanych w omawianych obiektach metaloplastycznych to blacha i drut. To także najłatwiej dostępne materiały w Polsce w czasach, gdy wielu innych brakowało. Nie chodzi przy tym o materiały kupowane, lecz częstokroć „zdobywane” różnymi sposobami. Jeśli drut to zbrojeniowy, a więc z budowy. Jeśli blacha to nie w pełnych arkuszach lub taśmach, zwykle grubości paru milimetrów, lecz jako odpady po procesie mechanicznego wykrawania z nich kształtek w fabrykach. Odpad miał postać ażurów po kształtkach, które najczęściej po dalszej obróbce służyły do konstruowania większych całości (konstrukcji metalowych, maszyn) złożonych z różnych elementów. Zakłady produkujące ten asortyment wyrobów metalowych, a były to w latach 60.-70. raczej firmy państwowe (tylko takie liczyć mogły na dostawy materiału z fabryk czy hut), mogły mieć – jak przypuszczam – inny podstawowy profil produkcji, ale czy na własne potrzeby, czy korzystając z własnego parku maszynowego wytwarzały na zewnątrz dodatkowy, uboczny niejako produkt. Oczywiście odpady metalowe powinny były trafiać na złom i zapewne tak przeważnie było, choć podobno zdarzało się pozyskiwanie odpadów bezpośrednio z zakładów. Składnice złomu były jednak miejscem pierwszego odzysku odpadów albo, używając współczesnej terminologii, „recyklingu”. Były one awangardowym miejscem wykuwania (nieświadomego i naturalnego) jednej z zasad „zrównoważonego rozwoju”. A zatem istniał niewątpliwie zorganizowany system współpracy, opartej na lokalnych znajomościach, między prowadzącymi takie składnice i ich stróżami a rzemieślnikami branży metalowej. Musiało odbywać się to poza rozliczeniami na linii zakład produkcyjny-składnica-huta i zapewne nie stanowiło dużego problemu ukrycie różnic między ilością materiału przyjętego a przekazanego do hut. Wielość i typy pozostawionych negatywowych kształtów uzależnione były od rodzaju produkcji, która zresztą mogła ulegać czasowym zmianom w zależności od zapotrzebowania i zamówień. Zauważa się z jednej strony lokalną specyfikę w występowaniu określonych wzorów, zależną niewątpliwie od profilu produkcji w regionie. Z drugiej zaś strony są pewne typy wzorów ażurowych, które rozprzestrzenione są na wielkich obszarach.




Niewątpliwie ten typ metaloplastycznych ogrodzeń, spawanych z blach i prętów stanowił jeden z elementów charakterystycznego bałaganu estetycznego w przestrzeni miast i wsi oraz współtworzył ową „brzydotę”, tak odczuwaną przez ludzi przyjeżdżających do nas z Zachodu. Na te nadal liczne wytwory pomysłowości i zaradności ludzkiej w epoce socjalistycznej, a zarazem przejaw przyrodzonej ludzkiej potrzeby estetycznej należałoby spojrzeć jednak inaczej po 25 latach transformacji polityczno-ekonomiczno-kulturowej. Na naszych oczach bowiem są one wypierane przez rzeczywiście masowe, zestandaryzowane i nudne produkty dostępne w marketach budowlanych. Obiektów tych nie należy postrzegać w kategoriach ubóstwa materialnego i duchowego. Trzeba je ujrzeć w kontekście epoki, którą w zakresie sztuki wysokiej i projektowania użytkowego cechował bardzo wyrazisty i łatwo dziś rozpoznawalny styl nieposługujący się bynajmniej łatwym mimetyzmem, lecz odważnie eksponujący czystą formę, abstrakcję i konstrukcję. Słynne „picassy” wkroczyły do wnętrz kawiarń i domów kultury, na serwisy stołowych i neony. Jednocześnie bywało, że artyści z potrzeby i nakazu epoki współpracowali w ramach plenerów i biennale z robotnikami. To jest ten „background”, który dostrzegać należy patrząc na twórców i odbiorców metaloplastyki wernakularnej, otwartych wtedy na przyjęcie gotowych rytmów i abstrakcyjnych form, czasem zestawianych z najdzikszą fantazją i bez ukrywania konstrukcji.


Entenmark

poniedziałek, 20 lipca 2015

Wierność prostym formom

Koji Kamoji (rocznik 1935) i Krystian Truth Czaplicki (rocznik 1984) stawili się na wernisażu wspólnej wystawy w galerii Entropia. O tym pierwszym można przeczytać m.in. tu: http://culture.pl/pl/tworca/koji-kamoji , a poza tym w licznych katalogach jego polskich wystaw. O drugim czytajcie tu: http://culture.pl/pl/tworca/krystian-truth-czaplicki. Polska stała się z wyboru krajem życia Kojiego i uczestnicząc w życiu artystycznym tutaj od lat 60., będąc artystą z kręgu warszawskiej galerii Foksal, jest jednocześnie twórcą osobnym. Czy, jeśli ktoś opuścił swoją japońską ojczyznę w wieku lat 24, może mieć jeszcze ona i jej kultura oraz specyficzna sztuka  jakieś znaczenie dla tego co robi niemal wyłącznie na gruncie sztuki w mieście położonym we wschodniej części Europy Środkowej? Ukończył akademię sztuk pięknych w Tokio, by potem odbyć studia artystyczne również w Warszawie. Trudno pozbyć się jednak odczucia, że gdzieś głęboko w jego instalacjach, jak i obrazach jakiś duch tamtego świata jest stale obecny. O tym zresztą się pisze, a on sam nie przeczy.
Prace przestrzenne, obiekty Trutha Czaplickiego zestawione z obrazami na płótnie Kojiego wydawały się nieco z innego świata, choć tylko pozornie. Zresztą wśród innych, nie wybranych do Entropii prac Kojiego dałoby się znaleźć realizacje podobne w sposób niemal narzucający się. Osobiście wolę te starsze obiekty Trutha - "znajdowane" - niż te tutaj pokazywane, tworzone z użyciem chromowanych prętów i z wykorzystaniem gotowych przedmiotów (szklanka plus przezroczysta ciecz; plastikowe butelki z półek z chemią gospodarczą), ale może te właśnie bardziej pasują do nieprostego skojarzenia z Kojim i jego japońską ojczyzną? Ale może błędne jest uparte poszukiwanie tych odniesień w jego twórczości? Ale może właśnie dzięki temu backgroundowi tak konsekwentnie potrafi on trzymać się form prostych i próbujących wyrazić podstawowe prawdy? To dzisiaj nieczęste.
Poniżej relacja fotograficzna.

Entenmark












niedziela, 31 maja 2015

Lecą krasnale. Chełmoński według Kosałki

Jerzy Kosałka poleciał tym razem bocianami z krasnalami. Fly by stork - lataj tanimi liniami razem z bocianami. Ideę Kosałki pomógł wcielać Maciej Albrzykowski. W hali przylotów wrocławskiego terminalu lotniczego zawisło na wernisaż 31 maja 5 ptaszysk wielkości pterodaktyli dosiadanych przez charakterystyczne wrocławskie krasnale z brązu o skali dżokejskiej.


Artyści spieszyli się, ale wyszło tak, że goście wernisażu stali się publicznością "próbną" albo przedpremierową, bo w następnych dniach bocianio-krasnali klucz ma zostać dopełniony dwoma kolejnymi oraz największej skali krasnalem-nawigatorem.


Idea jest na specyficzny, kosałkowy sposób jasna: polski ptak (prześmiewcze, bo nie tylko polski, a w tym roku to w ogóle przebiła nas ponoć Hiszpania pod względem liczebności bocianiej populacji), kierowany przez wrocławskiego skrzata (prześmiewcze, bo jeśli Kosałka używa wrocławskiego krasnala, to znając inne jego prace, w tym z wrocławskim skrzatem Fritzem Haberem, nie jest on ich bezkrytycznym miłośnikiem) ma wpasować się w imprezy artystyczne promujące Wrocław jako Europejską Stolicę Kultury 2016. Krasnale trzymają między innymi atrybuty sztuk pięknych i literatury. Wernisaż rzeczywiście otwierali Krzysztof Maj jako dyrektor generalny i Michał Bieniek jako kurator odpowiedzialny za sztuki plastyczne. Chwała im za to, że zaryzykowali tę Inwazję (bo taki tytuł nosi instalacja).


Co do efektu - nie końcowego, bo dzieło w procesie - przestrzeń hali trudna, za dużo dzieje się na dole, światło i perspektywa nie z każdego punktu sprzyja oglądaniu; codzienna publiczność, czyli pasażerowie, zajęta raczej własnym bagażem. Między wernisażową publicznością przemknęła z walizeczką Agnieszka Holland. Wzrok ludzi nieświadomych istnienia baśniowego kiczu (w zaproszeniu mowa o "stylistyce pop-artu", bo to brzmi lepiej) ponad głowami nie błąka się pod sufitem, a jak już się zabłąka, to czy między ukośnymi słupami konstrukcji i spod liści drzew w donicach wyłuska te bociany jako coś więcej niż kolejną akcję reklamową lub gadżet dekoracyjny?


Artyści mierzący się z tą przestrzenią i charakterem miejsca również wiele ryzykują. Do obejrzenia przez dwa miesiące.

                                 http://www.nasze-hafty.pl/networks/images/image.117837

Entenmark

środa, 4 marca 2015

Jak zaprojektować zabytek? Przypadek Solpolu

Gdyby biznesmen Solorz przypuszczał, że architekt Jarząbek zaprojektuje mu zabytek, to może by go nie zatrudnił. Teraz ma kłopot, bo chciałby na tej samej działce wybudować nowszy, wspanialszy, przynoszący większe zyski budynek, a być może nie da się tego zrobić, bo wpisanie do rejestru zabytków Solpolu I uniemożliwi taki krok. Właściwie przy pomocy sprawnych prawników mógłby podać do sądu pana architekta, który naraził go w ten sposób na utratę zysków. W sądzie eksperci przedstawialiby sprzeczne opinie na temat tego, czy więcej zarobiłby biznesmen na nowym budynku, czy też może zyska więcej, korzystając z  ewentualnie przysługujących mu (po wpisie Solpolu do rejestru) dofinansowań do remontu "zabytku".
Pani konserwator Barbara Nowak-Obelinda już uruchomiła procedurę wpisania do rejestru, zapytawszy o radę Radę, w której najwyraźniej dominują zwolennicy wpisania Solpolu. Ciała w typie Rad mają zwykle to do siebie, że nie reprezentują poglądów równo rozłożonych w tzw. środowisku. Wypowiadające się pozytywnie na ten temat lub nawet afirmatywnie środowiska architektów również nie mogą być obiektywne, bo są zainteresowane. Twórcy chcą, żeby ich dzieła były wieczne i cóż może dać lepszą gwarancję niż uznanie za zabytek. Nawet jeśli przeczą, to nie należy w to wierzyć, bo siedzi im to po prostu  "im Hinterkopf", w tej części podświadomej. Nadto, któż jest wtedy lepszym ekspertem od takiego zabytku, wymagającego remontu czy liftingu, niż jego twórca?
Afirmatywnie wypowiada się na temat wpisania Solpolu I do rejestru zabytków historyczka sztuki dr Agata Gabiś (por. https://www.facebook.com/TUMWro). Sprawnie zebrała argumenty, które wspierają tezę, że architekt szanował kontekst przeszłości, wpisywał się w tradycję ulicy, a budynek jest świadectwem epoki i jako taki w pełni zasługuje...
Pani doktor zawodowo interesuje się współczesną architekturą Wrocławia, więc będzie bronić każdego jej wytworu. Jak mediewista broniłby każdą gotycką cegłę, barokista stiukowy detal, a zajmujący się XIX wiekiem żeliwną konstrukcję.
W tej dyskusji powinno się jednak pojawić hasło Zabytek. Jego definicja urzędowa, obowiązująca urzędy konserwatorskie, jest bardzo nieprecyzyjna. To "nieruchomość lub rzecz ruchoma, ich części lub zespoły, będące dziełem człowieka lub związane z jego działalnością i stanowiące świadectwo minionej epoki bądź zdarzenia, których zachowanie leży w interesie społecznym ze względu na posiadaną wartość historyczną, artystyczną lub naukową" (art. 3 ust. 1 ustawy z dnia 23 lipca 2003 r. o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami).
W odniesieniu do Solpolu I i w ujęciu apologii dr Gabiś i innych wszystko pasuje jak ulał. Jasne, że wielce dyskusyjne są kwestie "interesu społecznego  ze względu na posiadaną wartość historyczną, artystyczną lub naukową". Te wartości obiektywizują się dopiero po upływie czasu. Nie po pokoleniu, a nawet dwóch. Stąd ustawa mówi o  "świadectwie minionej epoki ". I to jest w tej definicji miejsce, żeby nie powiedzieć pęknięcie, w które można wlać żółć lub eliksir wątpliwości. Czy minęła już bowiem epoka, w której powstał Solpol I? O ile mi wiadomo, wszelkie definicje epoki jako jednostki periodyzacji dziejów posługują się dosyć obszernymi kategoriami pod względem chronologicznym. Żeby nie sięgać do kategorii takich jak renesans czy nowożytność i przybliżyć się do problemu, to znajdujemy się w epoce czasów najnowszych, której początek kładzie się w momencie zakończenia II wojny światowej. Wszelkie inne podziały biegną w obrębie tak rozumianej epoki. Czy może Solpol oraz jego architekt wraz ze swoim mecenasem jakąś epokę zakończyli? Jak w rozumieniu ustawy definiuje się epokę? Czyżby w sposób niezauważony minęła nam po dacie ukończenia Solpolu I w grudniu 1993 roku jakaś epoka? I jeśli tak, to w jakim rozumieniu? Historycznym czy w zakresie dziejów sztuki i architektury? W epoce czasów najnowszych historycy widzą pewną umowną granicę w 1991 roku, od którego miał się zacząć okres "postzimnowojenny". Ale to nie nowa epoka. Zdecydowanie za wcześnie żeby wyznaczać rozpoczęcie nowej epoki w dziejach sztuki po 1993 roku.
Można jeszcze wziąć pod uwagę w tej próbie poszukiwania przełomów epok perspektywę, którą śmiało tu nazwę "dodyczną", czyli uwzględniającą szerokie gusta miłośników Doroty Rabczewskiej, celebrytki o artystycznym pseudonimie Doda. Ale i w tym przypadku Solpol I, będący miejscem jej debiutu (to tam kręcono reality show o nazwie "Bar", w którym Doda zaistniała szerzej bodaj po raz pierwszy) należałoby umieścić już w nowej i aktualnej nam epoce Dody.
Wszystko to są - można skwitować - sofistyczne argumentacje. Zgoda, ale po obu stronach. Część tzw. "świadectw epoki" dokumentuje się różnymi sposobami, a tych jest multum. Solpol I zabytkiem nie będzie nawet po wpisaniu do rejestru. Piękna mu też nie przybędzie, także dlatego, że nie będzie się ładnie starzał.

Entenmark

poniedziałek, 23 lutego 2015

Już tylko jeden słup na Mamucie, a mury runą...

Dyskusje nad wysokością nowych murów nad Odrą rozwijają się we wszystkich mediach i coraz częściej słychać głosy, że mury ulegną, że może trzeba je będzie obniżyć. I dobrze, choć starego, krzywego muru, na którym historia, zakochani i miłośnicy regat oraz piwa odcisnęli swoje ślady nic już nie przywróci. Podobnie jak dotychczasowego widoku na Ostrów.

Tymczasem jakieś roszady mają miejsce przed elewacją Mamuta, o którym pisałem poprzednio. Dół z fundamentem pod jeden ze słupów trakcji tramwajowej zasypano starannie i położono na powrót chodnik, a nowe miejsce pod słup wyznaczono kilka metrów na wschód od budynku! Czyli punkty rozstawienia tych słupów nie są aż tak sztywne, można nimi nieco manipulować, co obrazuje poniższa para wizualizacji.



Jest o 50 % lepiej. Ale Panowie! Nie dałoby się tego drugiego słupa trochę w lewo? W tym przypadku symetria byłaby pożądana!

Entenmark

czwartek, 12 lutego 2015

Tam zaszły zmiany w polu naszego widzenia

Głośno od paru dni o nowym murze oddzielającym chodnik nadrzeczny od nurtu Odry  na odcinku między kładką nad zatoką gondoli a Akademią Sztuk Pięknych, czyli na Bulwarze Xawerego Dunikowskiego. Mur podwyższono do około 120 cm. Dzieci, zgarbieni staruszkowie, osoby na wózkach będą odtąd poruszać się na tym odcinku między murem a stromym zboczem bastionu Ceglarskiego. Szansę na oglądanie stąd lustra wody będą miały osoby mierzące od około 150 cm wzwyż.

                                       Zdjęcie u góry z przystawienia do oka. Dolne "z biodra".

Dlaczego tak wyremontowano niski, stary murek, na którym młodzi lubili siadywać zwieszając nogi w dół? Murek był stary i jakoś należało chronić jego charakter, a więc miał pozostać ceglany. Do rejestru zabytków wpisany nie był, bo przecież inaczej nie zostałby teraz zbudowany na nowo i bez odtworzenia jego cech stylowych (poza nakryciem z wierzchu płytami granitu i zachowaniem ozdobnych ciosów z piaskowca na narożniku przy kładce). Oczywiście rządziły zatem słynne normy - podobnego rodzaju jak te, którym zawdzięczamy najsłynniejsze biało-czerwone barierki wydzielające ścieżki rowerowe wzdłuż drogi na Trzebnicę i nie tylko. Ale tak naprawdę rządzi w takich sytuacjach brak myślenia, ograniczenie się do swojej, wąskiej działki odpowiedzialności i zwykły oportunizm.
A teraz zgłosił się poruszony tą sprawą prezydent Rafał Dutkiewicz, któremu mur też się nie spodobał, jak się dowiedział, że zaistniał, bo przeczytał w gazetach. Nie wypowiedział się jak dotąd konserwator miejski.
Ale to trochę przypomina problem z tzw. szpilkostradą w rynku, którą układa się za 3 miliony. Pojawiły się bowiem głosy tzw. opinii publicznej, że nie da się wygodnie chodzić po kostkach w rynku, bo paniom się obcasy wyginają. Teraz jednak nie używa się już oficjalnie czy półoficjalnie nazwy szpilkostrada, bo środki na przebudowę nawierzchni pozyskano na stworzenie pasa dla niepełnosprawnych. Wprawdzie wzdłuż pierzei rynkowych leżą gładkie płyty chodnikowe, ale te zastawiane są ogródkami lokali gastronomicznych. Nie prościej byłoby wydawać pozwolenia na ogródki odsunięte o te kilka metrów od linii kamienic? Chodniki mogłyby służyć wtedy do chodzenia, także na szpilkach, a nie do siedzenia.
Ale wracam do rzeki Odry w opisanym miejscu i widoków stamtąd.
Otóż murek to tylko jeden pryszcz. Tam zachodzą zmiany dalsze i trwalsze.
Zmiana pierwsza: wyrosła już bryła biblioteki Archidiecezji.


Zakryła w znacznej mierze widok na katedrę. Cóż, ten widok był zasługą zniszczeń wojennych, jak wiele innych widoków i perspektyw wrocławskich, które też w ostatnich latach zniknęły. Nowa biblioteka nawiązuje do kształtu stojącego tam do 1945 r. barokowego, osiemnastowiecznego alumnatu. Będzie zatem kolejną neobarokową atrapą. To nie będzie architektura, to nie jest dzieło sztuki architektonicznej, nie odważono się pomyśleć nawet o konkursie architektonicznym, by w miejscu tak specjalnym dać szansę na zaistnienie dobrej architektury naszych czasów. Znowu oportunizm. Projekt wykonała pracownia AQ7 z Wrocławia. Czym może się poszczycić? Po przeszukaniu internetu wydaje się, że niczym, jeśli nie liczyć krytykowanych w prasie projektów rozwiązań kolorystycznych dla bloków na osiedlu Popowice. A i to nie na własnej stronie internetowej, bo takowej chyba nie posiada. A wizje ukończonego budynku są takie:

[za: http://wroclaw.express-miejski.pl/galeria/4273-2,biblioteka-archidiecezjalna#powstanie-biblioteka-archidiecezjalna-na-ostrowie-tumskim]

Zmiana druga w najpiękniejszym pejzażu miejsko-nadrzecznym Wrocławia: trzeci komin elektrociepłowni. Jesteśmy niewątpliwie przyzwyczajeni do widoku tej starej pary kominów, tych kominowych Jasia i Małgosi.


Ale pojawienie się tego trzeciego uświadamia boleśnie jak paskudnie ingerująca jest ta ciepłownicza infrastruktura. I teraz, na początku XXI wieku, w kulturalnym poniekąd i aspirującym mieście pozwala się na postawienie w środku miasta (bo to jest teraz środek miasta jeszcze bardziej) takiej formy nie aspirującej do niczego więcej poza wydmuchiwaniem oczyszczonych spalin.


Czy komin nie może mieć formy bardziej ambitnej, bardziej zaprojektowanej architektonicznie, artystycznie (niekoniecznie tak, jak to zrobił Hundertwasser w Wiedniu), jeśli ma już tak wciskać się nam przed oczy i wyłazić w najbardziej zaskakujących widokach? A może to taka nowa wrocławska tradycja? Każdy chyba wie, o czym myślę?

Entenmark

sobota, 7 lutego 2015

Słupy na Mamucie

Wrocławskie MPK modernizuje trakcję tramwajową na ul. Sienkiewicza, na odcinku między pl. Bema a ul. Matejki. Prace miały zakończyć się na początku grudnia 2014, ale są już znacznie opóźnione. Nie to mnie jednak martwi. Powodem tego wpisu po miesiącach przerwy jest dzisiejszy spacer, w trakcie którego zorientowałem się, że dwa wielkie nowe słupy podtrzymujące trakcję elektryczną mają stanąć tuż przed ceglaną elewacją dawnego magazynu piekarni Mamut (do 1945 Consum Verein). Budynek z lat 1912-1915 wg projektu Alfreda Doerferta ma  niezwykle charakterystyczną, ceglaną elewację, której kompozycja oparta jest na kontraście rytmu arkad w kondygnacji parteru i wysokich wnęk mieszczących okna trzech wyższych kondygnacji. W nich też umieszczone są w pewnych odstępach ceramiczne płaskorzeźby ukazujące pracę w piekarni. Budynek zarówno ze względu na walory konstrukcyjne, jak i architektoniczne formy elewacji zaliczany jest do "najciekawszych protomodernistycznych budynków przemysłowych powstałych przed I wojną światową we Wrocławiu." [Jerzy Ilkosz w: Leksykon architektury Wrocławia, 2011, s. 876].


                                       
                                     Tak mniej więcej mają być ustawione słupy nowej trakcji.


Nawet jeśli istnieją jakieś nowe przepisy nakazujące mocowanie trakcji na niezależnych od budynków słupach, nawet jeśli bywają problemy ze zgodą właściciela budynku na mocowanie trakcji do elewacji, to w przypadkach budynków zabytkowych należy poszukiwać innych rozwiązań niż najbardziej prostackie. Niestety nie zrobiono tego sześć lat temu przed elewacją dawnego domu handlowego Kameleon, modernistycznej wizytówki Wrocławia (Erich Mendelsohn), gdzie trzy słupy trakcji stanęły tuż przy elewacji (por. post z 15 sierpnia 2009: http://wroclaw-cartoon2.blogspot.com/2012/01/z-kartonowego-archiwum-8-watpliwy-urok.html). Na pewno to nie słabość żelbetowej konstrukcji budynku magazynu piekarni wymaga usunięcia z niej mocowań trakcji, których prawie się nie zauważa. Tak to też robiono w czasach, kiedy go budowano.
Prymitywizm postępowania projektantów w przypadku prowadzonej obecnie modernizacji, jak i bezwład nadzoru konserwatorskiego i plastycznego w mieście są porażające.

Entenmark