niedziela, 15 stycznia 2012

Z kartonowego archiwum 1

26 kwietnia 2009
Kolejny odcinek ze starego "Kartonu" (nr 13 - po zimie - 2004), który trzeba traktować jako rozgrzewkę i rozruszanie bloga. A zatem:
W naszym mieście (cz. 2)
 Pozwolę sobie powrócić do jednego z tematów podjętych w poprzednim odcinku, a mianowicie do stosowania oświetleń czy, nazywając to podniośle, iluminowania zabytków wrocławskich. Krytykowałem taki sposób ustawiania świateł, który powoduje optyczne rozbicie bryły i struktury architektonicznej budowli oraz zwłaszcza stosowaną gdzieniegdzie jarmarczną wielość barw światła. Niestety, pojawiły się nowe fatalne przykłady. Najwyraźniej pozazdroszczono bowiem zimnozielonego światła w sygnaturce kościółka św. Idziego i teraz możemy podziwiać z daleka, patrząc z placu Dominikańskiego w perspektywę ulicy Romualda Traugutta, niebieską poświatę płynącą z hełmu wieży kościoła św. Maurycego. Niezorientowani mogliby pomyśleć, że gdzieś tam kończy się już miasto i połyskują lampy na rozjazdach torów kolejowych. Z obawą czekam na wykorzystanie następnych kolorów z koła barw, no i dlaczego nie miałyby te światła wesoło do nas mrugać? W mieście jest, jak się okazuje, ciągle wiele miejsc do oświetlenia. Na przykład, uzyskał ostatnio takowe, powiększony do rozmiarów pomnika gadżet biurkowy, a w najlepszym wypadku kominkowy, czyli rzeźba tzw. Powodzianki na moście Uniwersyteckim. I ona świeci teraz na niebiesko. Niewątpliwie kolor dobrany tu z symbolicznym zamysłem (woda!), ale czy towarzyszyło temu zastanowienie nad jakością plastyczną i ideową takiej gry? Jeśli już tam stoimy wieczorem na moście, odwróćmy się ku monumentalnej, odrzańskiej elewacji Uniwersytetu. Barokowy gmach otrzymał przed niewielu laty, jako jeden z pierwszych w mieście, oświetlenie zamontowane na słupach latarń i trakcji tramwajowej (łącznie 8 reflektorów, obecnie nieczynne), stojących po przeciwległej stronie ulicy. Wydawało się ono całkowicie wystarczające, a podobny system funkcjonuje dobrze w wypadku gmachu Biblioteki Uniwersyteckiej na Piasku. Nie wiem czym było podyktowane ufundowanie przez miasto nowego systemu oświetlenia elewacji Uniwersytetu. Może jest nowocześniejszy, ale na pewno w jednym, podstawowym punkcie do zakwestionowania. Przede wszystkim nie można zaakceptować jego „inwazyjnego” charakteru. Proszę sobie wyobrazić 40 reflektorów niemałych rozmiarów, zamontowanych na wysięgnikach przywierconych do elewacji na całej jej długości. Jeden reflektor na każdy pas międzyokienny! Czy jest to wyrazem docenienia immamentnych wartości zabytku czy też zlekceważenia lub może zupełnego niezrozumienia tychże? Rząd wystających lamp tworzy nowy, całkowicie obcy element wśród podziałów architektonicznych barokowej fasady, wystarczy spojrzeć na nie wzdłuż elewacji żeby się o tym całkowicie przekonać. I jaki sens ma zdublowanie grupy wcześniej nieco zamontowanych, stylizowanych na gazowe, lamp przy bramie przejazdowej pod Uniwersytetem? Obcą strukturę tworzą też efekty świetlne nowej iluminacji. Nie polega ona na wydobyciu czy po prostu oświetleniu elewacji, a raczej na rozgrywaniu na jej powierzchni własnych fantazji projektanta. Jakże są one standardowe nie trzeba specjalnie przekonywać. Taki sam system spotkać można w wielu miejscach, we Wrocławiu choćby na budynku głównym Zakładu Energetycznego przy placu Powstańców Śląskich. Nie chcę tu rzucać cienia podejrzeń na ową instytucję, że to ona inspiruje do takich działań. Koszt miesięczny bowiem energii elektrycznej wydatkowanej na tak hojne oświetlenie gmachu uniwersyteckiego (oprócz lamp na jego elewacji, oświetla ją dodatkowe 40 reflektorów ukrytych w kanale biegnącym wzdłuż budynku) nie jest aż tak wysoki, licząc po 150 W na żarówkę. Chodzi jedynie o przestrzeganie pewnych podstawowych zasad konserwatorskich.
A teraz jeszcze jeden przykład takiego karygodnego, nadzwyczaj inwazyjnego postępowania przy estetyzacji za pomocą światła. Rzecz nie jest nowa, chyba jakieś 2-3 lata temu, ciemną nocą, ekipa ludzi przynoszących światło, nowych prometeuszów, zamontowała oświetlenie stall w kościele katedralnym. Stalle zadomowione w katedrze od czasu powojennego, jedyny uratowany element dawnego, barokowego wystroju norbertańskiego kościoła św. Wincentego (dziś cerkwi przy pl. Nankiera) rozjaśniane były dotąd słabym światłem nagich żarówek, rzeczywiście w sposób nieco trącący myszką i nie najbezpieczniejszy. Ale czy to wystarczający powód, żeby - kiedy nadszedł czas zmiany - wyrzynać w baldachimach stall w miejsce dotychczasowych, a też wtórnych, niewielkich otworów na gwint żarówek nowe, większe dziury na osadzenie opraw halogenowych lampek? Czy nie było sposobu na oświetlenie bez kolejnego naruszania oryginalnej substancji dębowych, 17-wiecznych ław? Ostre oświetlenie zaplecków stall ze scenami z życia św. Norberta karykaturalnie wydobyło plastykę płaskorzeźb, tworząc silne kontrasty światła i cienia, podkreślające raczej przeciętne umiejętności snycerza. Czy wreszcie gra warta była świeczki? Co bowiem uzyskano - estetykę rodem ze współczesnych mebli kuchennych z oświetleniem zamontowanym pod szafkami lub w desce ponad nimi.
Wiele się dzieje w kościele katedralnym i zasługuje to na omówienie w naszym kolejnym odcinku.

Antoni Entenmark
Entenmark (18:06)

21 kwietnia 2009
Odwoływałem się do tekstów, które publikowałem w \"Kartonie\" kilka lat temu. Zdecydowałem się na ich udostępnienie w moim blogu. Problemy w nich poruszone nie straciły na aktualności, a sposób postępowania inwestorów, władz samorządowych i nadzoru konserwatorskiego we Wrocławiu nie uległ zmianie.
Dzisiaj odcinek 1 (\"Karton\" nr 12, jesień 2003):

W naszym mieście (cz. 1)

W naszym mieście wiele dzieje się w dziedzinie estetyzacji, a także na polu ochrony i renowacji zabytków. Rzadko jednak dochodzi do dyskusji na ten temat. Dyskusji, które powinny poprzedzać pewne działania, jak i takich, które przeprowadzane post factum  mogłyby służyć lepszym rozwiązaniom w przyszłości. Najczęściej stosuje się metodę faktów dokonanych. Potem, jeśli nawet przetoczy się fala krytyki, zastrzeżeń i protestów, liczy się na przyschnięcie sprawy, nawet tak mokrej jak fontanna. Historia konkursu na nią,wyboru projektu, jego zmian następnie, sporu jej obrońców i krytyków oraz chytrych zabiegów w celu pozostawienia tego dzieła tam, gdzie miało istnieć tylko czasowo - to temat godny już opracowania. Ciekawe, że z urzędowaniem niezłego przecież prezydenta miasta, jakim był Bogdan Zdrojewski, wiąże się jeszcze jedna taka historia. Mianowicie, skutego do gołej cegły sklepienia przejazdu pod skrzydłem ratusza w zachodniej części bloku śródrynkowego. Nieskonsultowane z urzędem konserwatorskim, ocenione negatywnie, z obietnicą przywrócenia stanu poprzedniego... i przyschło [tu się coś zmieniło od 2003 r., bo otynkowano sklepienie]. Znacznie gorzej jest jednak, gdy nie ma żadnej dyskusji lub różne inne racje (bo prezydent..., bo biskup..., bo profesor...) nie pozwalają wystąpić nawet z urzędu w obronie niszczonego zabytku (budowli lub dzielnicy). Przyznać trzeba, że w nielicznych wypadkach udało się do dyskusyjnych spotkań w gremiach zainteresowanych fachowców doprowadzić. Przykładami sprzed ładnych paru lat są zebrania w sprawie koncepcji renowacji wnętrza kościoła Św. Elżbiety czy w sprawie projektu trasy komunikacyjnej, która miała być poprowadzona estakadami przez jedną z nielicznych oaz zieleni i spokoju w centrum miasta, w dodatku uzasadnioną historycznie, jaką stanowią wyspy Tamka i Słodowa. Szczęśliwie, udało się chyba powstrzymać realizację tego pomysłu, który przyniósłby nam kolejny „plac Społeczny”. Powinno być takich,nawet zażartych dyskusji, znacznie więcej. I nie po to, by wprowadzać proces demokratycznego podejmowania decyzji tam, gdzie on nie jest potrzebny. Raczej po to, by fachowa rada wielu różnych specjalistów pozwoliła wybrać rozwiązanie najkorzystniejsze pod wieloma względami. Tyle wstępu do kilku spostrzeżeń z poletka estetyzacji zabytkowego centrum Wrocławia w ostatnich latach. Spisuję je dla rozruszania się. Może uda mi się wrócić jeszcze do spraw ważniejszych.
1.drobne, a psuje
Od ładnych kilku lat obserwować można proces dekorowania murów różnego rodzaju tablicami. Dotyczy to w szczególności tzw. zabytkowego centrum. Najwcześniej chyba pojawiła się idea, by metalowe drzwiczki chroniące dostępu do skrzynek elektrycznych, zaworów gazowych itp., umieszczanych w dolnych partiach elewacji budynków, zastępować nowymi, wykonanymi w blasze miedzianej. Poczynając od rynku i jego okolic rozprzestrzeniały się owe ozdobne miedziane drzwi-plakiety,znaczone wielką, wypukło trybowaną literą „W”, przejętą z herbu Wrocławia. Zlecenie musiało być duże, a jeśli chodzi o warsztat, który mógłby je otrzymać,to stylem najbardziej przypominają te wyroby dzieła niegdysiejszych pracowni wojskowych, zwane kiedyś popularnie „czekankami”. Zapewne przywykliśmy już do ich obecności w „przychodnikowym” pejzażu miasta, ale nie oznacza to wcale, że rozwiązanie takie godne jest polecenia. Wątpliwa to dekoracja elewacji, bo najczęściej nie pasują te miedziane blachy do żadnej z nich, ani charakterem materiału, ani formą. Bywa, że kształty tych drzwiczek są zmienne, dzięki czemu możemy obserwować zmaganie się wykonawcy (-ów) z wpasowaniem wielkiej litery w zmieniające format pole. Najciekawsze przykłady znajdziemy tam, gdzie na murze obok siebie znalazły się, nie wiedzieć dlaczego, dwie albo trzy takie „skrzynki techniczne” różnych rozmiarów, a każda zdobna owym znakiem miasta. Artysta-liternik rwałby sobie przed nimi włosy z głowy. Ten, kto to wymyślił i ten, który to zatwierdzał uległ niezwykle prostackiemu pojmowaniu estetyzacji miasta (chyba, że chodziło tu wyłącznie o pieniądze). Zabytkowe centrum? No, to blacha miedziana. Ażeby nie było za surowo, to jakąś dekorację. Element lokalny? No, to coś z herbu miasta!
Przykład znalazł naśladowców, albo też warsztaty robiące w innych technikach także dostrzegły interes. Skrzynki gazowe „drugiego rzutu”, a może drugiego obszaru(?), otrzymały żelazne drzwiczki, czarno malowane, ze skośną kratką z pasów blachy i złoto mieniącą się w centrum dumną literą „G” (chodzi o Gaz, oczywiście). Pomyśleć by można, że chodziło także o to żeby monterzy, elektrycy i gazownicy, łatwiej mogli odszukać ukryte przez ich kolegów urządzenia. Żeby było jasne: na równi stawiam ozdobność tam, gdzie ona nie jest uzasadniona i brak respektu dla estetyki zabytkowych elewacji. Zupełnie nie zrozumiałe jest np.wrąbanie potężnych skrzynek o standardowych, malowanych na szaro drzwiczkach, w świeżo odremontowaną na potrzeby kancelarii kościoła grekokatolickiego elewację przybudówki do prezbiterium kościoła Św. Wincentego. I to przy wszystkich widocznych tam staraniach o upiększenie otoczenia. Jak to można rozwiązać? Podaję przykład pozytywny - równie wielkie drzwiczki takiej technicznej skrzynki, pokryte tynkiem takim jak pozostała część ściany, zupełnie nie przeszkadzają na ścianie późnobarokowej kaplicy Zmarłych po północnej stronie katedry.
Inna historia z kutymi w piaskowcu tablicami z nazwami ulic, jakie zastępowały tradycyjne, emaliowane na biało-niebiesko w okolicach Ostrowa Tumskiego. Działo się to chyba w ramach uświetniania miasta na Kongres Eucharystyczny. Z początku trudno było odczytać świeżo wykutą nazwę, ale i w obecnym stanie, przykurzone i z zaciekami bywają słabo czytelne. Zatem jedynie „szlachetny” kamienny materiał zwiastuje przybyszowi, że znalazł się oto w zabytkowej dzielnicy pod specjalną ochroną konserwatorską wrocławskich urzędników (znowu z motywem litery „W”!). Wprawdzie na niektórych budowlach trzeba było wyrąbać kawał gotyckich cegieł (narożnik kościoła na Piasku), żeby taką tablicę wmurować, ale co tam. Nie tak dawno jednak, w ramach ostatniej fali estetyzacji śródmiejskiego centrum, otrzymaliśmy kolejne, niebiesko-białe tabliczki z nazwami ulic, które dublują także te kamienne.
2.nie wszystko dobre, co ozdobne
W dziedzinie ozdabiania bardziej artystycznego mamy również wiele przykładów. Króluje znowu metaloplastyka. W czasach socjalizmu dominował w niej drut zbrojeniowy o charakterystycznej karbowanej powierzchni, który nadawał się na krzesła,balustrady, płotki. kwietniki itp. Dzisiaj dominuje płaskownik. Zginany,skręcany, nitowany. Daleko jednak tym formom do tego by być uznanymi za dzieła rzemiosła artystycznego, nie mówiąc już o czymś tak szlachetnym, jak artystyczne kowalstwo. Dwa godne siebie przykłady, ale bynajmniej niezasługujące na to, by znaleźć się tam, gdzie je umieszczono, to zwieńczenie fontanny na placu Solnym oraz kuriozalna konstrukcja nad wejściem do Ossolineum od strony ulicy Grodzkiej. Proces renowacji gmachu Ossolineum wymagałby osobnego opisania, ale zajmijmy się jego symbolicznym zwieńczeniem, za które uznać chyba można ten wykwit fantazji ślusarza, choć, obawiam się, prowadzonej ręką jakiegoś architekta. Projektant tego dziurawego baldachimu (?) nie zna chyba zasady stosowności formy do miejsca. Nie przyjrzał się i nie wyciągnął nauki z lekcji architektury, jakiej udzielić mógł sam gmach, do którego ozdabiania się zabrał. Wyszło coś pośredniego między stacją metra paryskiego sprzed stu lat a tandetną oprawą wejścia do hoteliku (patrz np. Art Hotel). Do tego jeszcze, umieszczono w tej czarnej pajęczynie (przepraszam pająki!), malowany na złoto sygnet Zakładu Narodowego (przypominam, że stanowi go schematyczny rysunek kolumnowego ryzalitu dawnej lwowskiej siedziby Ossolineum).Patrząc na jego zmonumentalizowaną wersję, można mieć jednak wątpliwość czy projekt dał rzeczywiście architekt. To bowiem, co wieńczy kolumny obecne na przedstawieniu sygnetu Wydawnictwa, nie przypomina bynajmniej jońskich kapiteli. W miniaturowej skali, na karcie tytułowej lub na grzbiecie książek, takie uproszczenie formy jest niezauważalne i nie razi. W kilkudziesięciokrotnym powiększeniu jest nie do przyjęcia. Ktoś, kto to skomponował nie rozumiał chyba,co ma przed sobą. Wyszły „gluty”.
3.nie wszystko ładne, co się świeci
Nie jestem przeciwnikiem uatrakcyjniania miasta nocą przez oświetlanie co ładniejszych zakątków i budowli. Jednak zasada im więcej światła i jego kolorów,tym lepiej, służy jedynie kasie firm wykonujących takie instalacje. Odtworzony przed wielu, wielu laty, subtelny nastrój Ostrowa Tumskiego, oświetlonego niemal wyłącznie latarniami gazowymi, przegrał konkurencję z popkulturalną iluminacją. Zresztą, nawet taką zaprojektować można różnie. Niekoniecznie w ten sposób, by katedra przypominała w nocy makietę krakowskiej szopki monstrualnych rozmiarów. „Szopkowy”, jarmarczny charakter budują jednak najbardziej zróżnicowane barwy użytego światła. Ciepła i zimna, przewidziane najwyraźniej od początku w projekcie oświetlenia, a do tych dodane nowe. Odbudowana makieta latarni zmarłych nad wejściem od północnej strony katedry świeci na miodowo, a po przeciwnej stronie ulicy razi zimno-zielone światło w sygnaturce kościółka Św.Idziego. No, wesoło jest! Niewątpliwie współgra to ze sztucznymi, odtwarzanymi z taśmy czy płyty dźwiękami dzwonów i carillonów. Autentyczność prysła, zastąpiona kulturą makiet.

Antoni Entenmark
Entenmark (11:28)

19 kwietnia 2009
Chyba dobrze nadawać jakiś tytuł wpisom. Tylko po to raz jeszcze dzisiaj.
Entenmark (00:25)
Dzień dobry,
zaczynam blogować, nie wiem jak regularnie i jak długo. Wiele zależeć będzie od okoliczności, które wreszcie doprowadziły mnie do założenia bloga. Wszystko jednak wskazuje, że one nie znikną.
Prawie 6 lat temu, na przełomie 2003 i 2004 roku napisałem do rozprowadzanego po wrocławskich klubach, kawiarniach, instytucjach darmowego pisemka "Karton" kilka tekstów poświęconych temu, co dawało się widzieć na wrocławskich ulicach i we wnętrzach zabytków.  "Karton" miał nakład nieduży. Jakie były - jeśli były - reakcje na moje teksty, nie wiem.  I pewnie nie zdecydowałbym się na pisanie bloga, gdyby nie wielokrotnie konstatowany brak w tym ponad 600-tysięcznym mieście,  jakim jest Wrocław, tytułu prasowego odpowiedniego do publikowania tego typu refleksji, nierzadko krytycznych, najczęściej krytycznych, wobec sposobu obchodzenia się z przestrzenią publiczną i dobrem publicznym. Oczywiście, mój pogląd na sprawy nie musi być jedynie słusznym. Niech będzie jednak głosem w dyskusji, której najczęściej nie ma, albo która zdominowana jest przez wąską grupę osób, mających dostęp do prezentowania swoich poglądów i pomysłów poprzez tradycyjne media.

Jedna uwaga. Jestem początkującym bloggerem, a zatem na pewno nie będę od początku korzystał z pełni możliwości, jakie blog daje (zdjęcia, filmy, grafika  itp.). Może z czasem.

Tematów, które chciałbym poruszyć jest mnóstwo. Właściwie każdy spacer po mieście je przynosi. Są takie, które tkwią jak zadra - we mnie i w mieście - np. pomnik dzielnego króla Bolesława. Nie do wydarcia, choć kto wie, nie traćmy nadziei!
Dzisiaj poruszyło mnie to, co zobaczyłem przy okazji uroczystego otwarcia nowego Muzeum Miejskiego - nie będę jego siedziby nazywał, jak chce tego jego dyrektor, Pałacem Królewskim. Uff! To temat na długie blogi wieczorne. Wrócę do tematu bez wątpienia. 
Na dziś jednak tylko krótka sprawa.  Parę miesięcy temu Wyborcza opublikowała informację o nowych witrażach jakie mają "ozdobić", żeby nie użyć słowa "ubogacić", garnizonową świątynię miasta - kościół św. Elżbiety.  Opis i fotografia przerażały. Trzy okna zamknięcia prezbiterium mają wypełnić kompozycje, których styl i duch, a także ikonografia, dopełniać będą dzieła zniszczenia tego zabytku. Jednak o tym się nie dyskutuje. O ile wiem, to jury-komisja, która przedsięwzięcie to miała opiniować składała się z księży oraz red. Agaty Saraczyńskiej z Gazety Wyborczej. Patronuje temu dziełu też miasto, zdaje się w osobie prezydenta Dutkiewicza - czy to nie jego osobą w komisji miała być pani Agata?
Wydawało się, że pomysł zarzucono, ale ostatnio pojawiło się rusztowanie przy jednym z okien prezbiterialnych - porzućmy wszelką nadzieję! Kto chce jeszcze rzucić okiem na wnętrze prezbiterium bez tych bezgustnych, kuriozalnych ikonograficznie, mieszających w sposób właściwy bodaj tylko polskiemu katolicyzmowi nurtu garnizonowego wizerunki pól bitewnych  i ich bohaterów - husarza i ułana - z Chrystusem i Piłsudskim, ten niech się spieszy.  Może już wkrótce bowiem wschód połączy się z zachodem - mam na myśli nowe witraże we wschodnich oknach i "halę sławy", jaka wzorem kościołów warszawskich, a zwłaszcza tamtejszego garnizonowego kościoła, urosła nam pod emporą organową u św. Elżbiety - te placki różnorakich pod względem formy, treści, materiału tablic, upamiętniających oddziały, plutony, bojowników w grupach i w pojedynkę, ale i innych bohaterów.  Dlaczego tu? Dlaczego w kościele, zabytkowym kościele. Dlaczego tak brzydacznie? Witraże będą gwoździem do trumny, jak by to dziwacznie nie brzmiało. Zresztą, jak to z takimi gwoźdźmi bywa, są kolejnymi w serii. Wystarczy obejrzeć kaplicę z Chrystusem Ukrzyżowanym na ceglanym tle wyrąbanym na kształt serca w tynku jednak z kaplic po stronie północnej - dzieło Chromego rzeźbiarza. Kaplica z nowym witrażem, a jakże...
Basta na dzisiaj!

Entenmark

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz